Za błękitnym parawanem (epizod drugi)
Gdy już po opuszczeniu szpitala odwiedziłam oddział udarowy, by odebrać wyniki badań, jednym ze „starych znajomych” był pan Wiesiek. Właśnie musiał się zdarzyć mały cud...
2013-08-23
Za błękitnym parawanem dzieją się różne rzeczy. Nie zawsze ludzie umierają. Czasami uczą się lepiej poznawać samych siebie i dostrzegać objawy oddania i miłości w gestach swoich bliskich. Czasami chwytają ten trudny moment choroby, jak ostatnią deskę ratunku rzuconą miłosierną ręką Boga. Muszą tylko przekonać się, że jest ktoś, komu na nich zależy.
Trzymaj się, Tato!
Tamtej nocy, którą przypadkiem spędziłam w sali reanimacyjnej oddziału udarowego, spotkałam dwóch mężczyzn. Jeden z nich – pan Paweł - odszedł już do lepszego Świata. Drugi – z tego, co wiem – ma się całkiem nieźle na tym świecie. Pana Wieśka – bo tak go nazwałam dla potrzeb tego tekstu – przyjęto na oddział w środku nocy, kiedy akurat zaczynałam wierzyć, że uda mi się zasnąć. Nic z tego! Odgłos wtaczanego łóżka i metaliczny zgrzyt przesuwanego parawanu boleśnie przypominały, gdzie jestem. Zza osłaniającej mnie błękitnej kurtynki dostrzegłam mocno zarośniętego, szczupłego mężczyznę na łóżku i parę krzątającą się wokół nocnego stolika. Młody człowiek musiał być synem nowego pacjenta, kobieta pewnie jego synową. Pan Wiesiek wodził za nimi oczami, ale sprawiał wrażenie lekko nieobecnego. Może to przez udar, którego doznał, albo z powodu leków. A może po prostu alkohol jeszcze nie całkiem wyparował z jego organizmu.
Młodzi tymczasem opróżniali kolejne reklamówki przywiezione z nocnego marketu. Jedno było pewne – pan Wiesiek na pewno nie umrze z głodu i pragnienia. Pielęgniarka trochę się już niecierpliwiła: „A po co tyle tego? Przecież on dostanie kroplówkę”. Jeszcze tylko jedna woda mineralna, jakieś owoce i… „Proszę Państwa, proszę się pożegnać i wyjść” – powiedziała w końcu głosem nieznoszącym sprzeciwu. Młody mężczyzna podszedł do łóżka z niewyraźną miną: „Trzymaj się Tato” – powiedział trochę szorstko, dotykając dłoni pana Wiesia. Szybko odwrócił się w kierunku pielęgniarki, jakby wstydząc się wzruszenia: „I proszę się z nim nie pieścić; niech pozna, co to jest prawdziwe życie” – powiedział tak, aby ojciec usłyszał jego słowa.
W ogniu pytań
Wczesnym rankiem, tuż po wizycie pielęgniarek, Pan Wiesiek miał kolejnego gościa. O tej porze w szpitalu to rzecz raczej niebywała. Tym bardziej na sali reanimacyjnej. Chyba łapał jeszcze resztki snu, gdy jego żona zajęła krzesełko obok łóżka. Chwilę siedziała w milczeniu. Delikatnie gładziła dawno niegolony policzek męża. Wydawało mi się, że płacze. „Wiesiu!” – powiedziała cichutko, tak cicho, że nie mógł usłyszeć. A jednak otworzył oczy.
Pani Doktor, która chwilę później weszła na salę, nie bawiła się w ceregiele. Od razu wzięła nowego pacjenta w „krzyżowy ogień pytań”. Okazało się, że pan Wiesław od kilku dni przebywał u swojej siostry, której pomagał w polu. To tam przytrafiło mu się to nieszczęście. „Podobno ma pan problem alkoholowy?” – przerwała lekarka pytaniem, które zabrzmiało bardziej jak stwierdzenie. Żona pana Wiesia zawstydzona spuściła oczy. Za to Pan Wiesiek przyjął pozycję obronną: „Jaki problem, Pani Doktor? Że sobie wypiję dwa piwka dziennie, to od razu problem?” „Jeśli musi pan wypić codziennie te dwa piwa – to ma Pan problem i to poważny” – upierała się lekarka. Opuściłam na chwilę salę. No cóż, nie można polegać na dyskrecji niebieskich parawanów, które nie chcą zagłuszyć wstydliwych słów przed uszami postronnych słuchaczy.
Kiedy powróciłam, lekarki już nie było a kobieta właśnie kończyła golić twarz męża. W ruchach jej dłoni było coś niemal intymnego. Miłość, czułość, troska, żal… I nadzieja. Żałowałam, że wróciłam zbyt wcześnie.
Innym razem
Kiedy na salę wszedł kapelan z Chlebem Eucharystycznym Pan Wiesiek świeżutki i ogolony, wsparty na ramieniu żony, właśnie usiłował napić się chłodnej, szpitalnej herbaty. Nie skorzystał z propozycji staruszka w habicie tulącego w dłoniach Ciało Chrystusa… „Może innym razem” – rzucił za wychodzącym z sali kapłanem.
Nie wiem dokładnie, kiedy nastąpił ten „inny raz”. Dwa dni później pana Wieśka z „eRki” przeniesiono do sali sąsiadującej z moją. Wydało mi się, że jest w dużo gorszym stanie. Wyglądał bardzo mizernie na swym wielkim szpitalnym łóżku. Chyba spał. Obok stał jego syn, ten sam, którego widziałam pierwszej nocy. Chyba nie wiedział, że ktoś go obserwuje. Wpatrywał się w twarz ojca, niezgrabnie gładząc jego czoło. Po policzku młodego człowieka toczyła się łza. Jedna jedyna. Taka bardzo niemęska łza…
Stan Pana Wieśka nie był jednak tak kiepski, jak sądziłam. Następnego dnia, a potem jeszcze kilkakrotnie, widziałam go przyjmującego Pana Jezusa. Staremu kapelanowi szpitalnemu chyba znów udał się połów. „Złowił” dla Pana Boga jeszcze jedną ludzką duszę.
Gdy kilka dni po opuszczeniu szpitala odwiedziłam oddział neurologii, aby odebrać wyniki badań, jednym ze „starych znajomych” był pan Wiesiek. Właśnie musiał się zdarzyć mały cud, bo pan Wiesiek spacerował po korytarzu. Jeszcze trochę nieudolnie, jeszcze wsparty na balkoniku, ale za to na własnych nogach.
Epizod pierwszy znajdziesz tutaj