Czekając na światłość
Wybór świadectw
2013-10-01
HELENA URBANIAK:
Urodziłam się w 1936 roku w Gdyni. Moimi rodzicami byli prości ludzie, którym nigdy nie dane było żyć w luksusach. Przyjechali do nowo budującego się portu z nadzieją, że będzie łatwiej o pracę. Tymczasem wyszło tak, że praca była dorywcza, a mieszkało się byle gdzie – nawet w pomieszczeniu łazienkowym. Z sześciorga dzieci przeżyło tylko dwoje: mój brat i ja. Dodatkowo okazało się, że nie będę widziała. Ojciec borykał się z problemem alkoholowym. Wiadomo jakie jest życie w takiej rodzinie. W 1941 roku ojciec umarł w zakładzie psychiatrycznym. Cały ciężar wychowywania oraz utrzymania dwójki małych dzieci spadł wówczas na barki mamy. Właściwie wychowywała nas ulica. Jednak wiedzieliśmy, że nie wolno nam przysparzać mamie dodatkowych kłopotów, więc staraliśmy się być grzeczni i pomagać w miarę naszych możliwości. Brat roznosił po domach gazety, a ja chleb i mleko.
Podczas długiej niemieckiej okupacji trafiłam do Zakładu dla Niewidomych Dzieci w Królewcu. Tam w czasie rocznego pobytu przeżyłam trudne doświadczenia, które głęboko mnie zraniły na całe późniejsze życie. Gdy po zakończeniu II wojny światowej wróciłam do Gdyni, obiecałam sobie, że już nigdy nie dam się zamknąć w żadnym zakładzie. Przeżyty koszmar sprawił, że kiedy mama chciała mnie oddać do Zakładu w Laskach, w przeddzień wyjazdu uciekłam z domu i schowałam się w poniemieckim bunkrze na obrzeżach Gdyni. Byłam tak zdeterminowana, że wolałam w tym bunkrze ponieść śmierć głodową, niż wyjechać do kolejnego zakładu. Znaleziono mnie jednak i odwieziono do Lasek. Przez 4 lata bardzo tęskniłam za mamą i nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego mnie tam oddała. Byłam samotnym, zagubionym dzieckiem, które nikomu się nie zwierzało. Jedynie lalkom lub przygodnym psom skarżyłam się na nieszczęśliwe życie. Kiedy jako przerośnięta jedenastolatka trafiłam do drugiej klasy szkoły powszechnej, nie znalazłam dla siebie żadnej koleżanki. Chowając się po kątach, wypłakiwałam swoje żale. Wszystko, czemu w internacie trzeba się było poddawać, traktowałam jak niesprawiedliwe zrządzenie losu.
Prośba o cud
W maju 1948 roku przygotowywano nas do Pierwszej Komunii Świętej. Nie odczuwałam radości z powodu tego wydarzenia. Jednak gdy siostra ucząca religii powiedziała, że w dniu przyjęcia po raz pierwszy Komunii Świętej Pan Jezus spełnia każdą prośbę, miałam tylko jedną myśl: żeby odzyskać wzrok. Niestety, tak się nie stało i długo miałam żal do Pana Boga, że mnie tak ciężko pokarał. Jednak z czasem zrozumiałam, że życie, jakie mi Pan Bóg „podarował”, może także przynieść owoce, bylebym tylko sama tego chciała.
Można powiedzieć, że Laski to miejsce, które jest z Boga i dla Boga, więc cała formacja polega na tym, by ze swym krzyżem podążać za Jezusem. I jeszcze chodzi o to, by nie tylko się nie skarżyć, ale nieść ów krzyż z pogodą ducha i robić wszystko, by innym z nami było dobrze. Miałam oczywiście swoje młodzieńcze bunty, wadziłam się nieraz z Panem Bogiem, ale w tej walce o lepszy los zawsze bardzo pomagał mi ks. Tadeusz Fedorowicz, który wiedział najlepiej, jak mnie z Panem Bogiem pogodzić.
Siła wspomnień
Kiedy kończyłam edukację w Laskach, wiedziałam, że chcę być dobra i pomocna innym. Dał mi Pan Bóg sporo różnych zdolności. Ukończyłam szkołę masażu, średni kurs Ogniska Muzycznego w klasie śpiewu. Zapisałam się do parafialnego chóru mieszanego, gdzie byłam solistką. Jeździłam z tym chórem po świecie, a gdy zachorowałam na przewlekłe zapalenie strun głosowych i trzeba było przerwać śpiewanie, pojawiła się oferta z Gdyńskiej Szkoły Społecznej. Dostałam propozycję nauczania niewidomych dzieci pisma Braille'a i bezwzrokowego posługiwania się komputerem. W tej szkole pracuję do dziś, chociaż w grudniu skończę 77 lat. Dopóki Pan Bóg daje siły, a ludzie chcą, bym się przydawała, z radością dziękuję za to Bogu. Staram się żyć tak, by być dla innych pożyteczną. Bywa różnie, jak to w życiu, bo i dolegliwości wieku podeszłego i codzienne trudności niekiedy przytłaczają ponad miarę. Jednak mam na to wypróbowany sposób. Kiedy trzeba „naładować akumulatory”, jadę do Lasek, z którymi nigdy nie straciłam kontaktu. To taki mój dom, gdzie czuję się bezpieczna i zawsze bardzo kochana. Dużo dobrych wydarzeń i wspomnień łączę z tym miejscem. Jestem za to wdzięczna Bogu i ludziom. Moim marzeniem jest, by na stałe pozostać w Laskach, gdy nadejdzie czas odpoczynku i spełnienie życia. Na laskowskim cmentarzyku jest już wielu moich znajomych. Bardzo chciałabym do nich dołączyć w oczekiwaniu na światłość wiekuistą.
SIOSTRA MAGDALENA FSK:
Jako kandydatka do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża w Laskach zgłosiłam się w 1996 roku. Pełna młodzieńczego zapału, entuzjazmu i energii wiedziałam, że chcę służyć Bogu w drugim człowieku. Powstało tylko pytanie, czy wśród niewidomych…? Tu byłam niepewna, nigdy wcześniej nie miałam kontaktu z osobami niewidomymi. Jednak moje wątpliwości szybko zostały rozwiane, gdy już w pierwszym miesiącu skierowano mnie do pomocy w pracy w przedszkolu.
Dom pełen radości
Dzieci okazały się świetnymi pedagogami; one nie miały problemu z nawiązaniem ze mną kontaktu i z wprowadzeniem mnie w świat małego niewidomego człowieka. Z każdym dniem coraz bardziej zachwycała i zadziwiała mnie ich ciekawość świata i tego, co je otacza. Podziwiałam także ich odwagę i wielką radość, którą zarażały innych.
Po pierwszym roku, z racji formacji zakonnej przez kilka lat miałam przerwę w bezpośrednim kontakcie z niewidomymi. Pewnego dnia zostałam posłana do posługi w Domu Niewidomych Dziewcząt, w którym spędziłam siedem lat. Miałam pod swoją pieczą wspaniałe dziewczęta. Z radością obserwowałam jak rosną, dojrzewają, stają się samodzielne i pięknieją nie tylko zewnętrznie, ale przede wszystkim wewnętrznie. Nasza założycielka Matka Elżbieta Róża Czacka pisała: „Szczególnie dom, w którym są dzieci i młodzież powinien być pełen radości i wesołości. Wspomnienia z tego domu powinny być najmilszymi wspomnieniami życia”.
We wspólnocie
Tej radości i domowej atmosfery nie brakowało w naszej grupie. Podobnie jak to bywa w domu rodzinnym, każdy miał swoje obowiązki i zajęcia, razem szykowałyśmy śniadania, jadłyśmy, odprowadzałam dziewczęta do szkoły – oczywiście gdy były małe. Pomagałam w odrabianiu lekcji, razem z nimi cieszyłam się ich sukcesami i wspierałam w porażkach. Chodziłyśmy na spacery, wyjeżdżałyśmy na wycieczki, sprzątałyśmy, prałyśmy, przygotowywałyśmy ciasta oraz desery. Zwłaszcza w niedziele potrafiłyśmy wiele godzin siedzieć przy herbatce, opowiadać sobie o naszych radościach i smutkach. Cieszyłyśmy się z bycia razem. Wspólnie rozpoczynałyśmy i kończyłyśmy dzień modlitwą. Była to grupa dziewcząt bardzo zdolnych, ambitnych i twórczych, więc nie brakowało też pomysłów na przygotowanie przedstawień, programów i różnych spotkań. Teraz, po latach, gdy tylko się spotykamy, wspominamy ten wspólnie przeżyty czas.
Wychowanie do wartości
Po latach spędzonych z dziewczętami przeszłam do Domu dla Niewidomych Chłopców, w którym jestem czwarty rok. Tu został mi podarowany od Pana Boga kolejny etap pełen wspaniałych doświadczeń. Codzienne życie toczy się podobnie jak w Domu Dziewcząt, z tą różnicą, że bardziej aktywnie. Chłopcy mają niespożytą energię, więc jest dużo ruchu – różnego rodzaju sportu. Wraz z wychowawcami staramy się uczyć naszych wychowanków samodzielności, odpowiedzialności i akceptacji, kierując się w życiu chrześcijańskimi wartościami. Dążymy do tego, by każdy z naszych podopiecznych zrozumiał, że mimo braku wzroku może być osobą w pełni samodzielną i funkcjonującą normalnie wśród osób widzących.
Tu każdy jest świadkiem
Matka Czacka mówiła, że dziecko niewidome należy wychowywać tak, jak dziecko widzące „tylko droga prowadząca do tego musi być inna. Ważnym zadaniem wychowawcy dziecka niewidomego jest zapoznać je z otoczeniem i budzić jego zainteresowanie światem”. Staramy się więc organizować czas naszym chłopcom dobrze i aktywnie. Założeniem jest, by wychowawca uczył, wychowywał, towarzyszył i pomagał, dając świadectwo własnym życiem. Zostałam posłana do dzieci i młodzieży niewidomej, by to wszystko czynić. Z upływem lat widzę, że to ja wciąż od nich się uczę, jak kochać, jak służyć ofiarnie i bezinteresownie, jak być sobą oraz jak doceniać i cieszyć się tym, co mam. Oni uczą mnie, że najważniejsze jest to, co niewidoczne dla oczu, że tylko sercem możemy dostrzegać dobro i prawdę. Za każdy dzień przeżyty z naszymi dziećmi i młodzieżą Panu Bogu dziękuję, zdając sobie sprawę, że to dla mnie wielki dar, ale też zadanie.
KS. TOMASZ FILINOWICZ:
Rzecz miała miejsce w czasie wycieczki szkolnej z młodzieżą niewidomą do Wadowic, na którą zostałem zaproszony przez panie katechetki pracujące we Wrocławskim Ośrodku Szkolno-Wychowawczym. W czasie podróży chętnie wszedłem w dialog z uczniami, mówiąc, że na co dzień pracuję z młodzieżą niesłyszącą. Zaskoczenie moich rozmówców zdumiało mnie.
Oni mają ciężkie życie!
Jeden z gimnazjalistów zapytał: – Ale jak to, oni w ogóle nie słyszą? A co, jeśli chcą posłuchać muzyki albo z kimś porozmawiać? Wyjaśniłem więc jakie są możliwości i na jakie ograniczenia napotykają głusi. Mówiłem o języku migowym, aparatach słuchowych, implantach ślimakowych. Komentarz mojego rozmówcy był krótki i rzeczowy: – To oni (głusi) mają ciężkie życie!
Gdy następnego dnia przyszedłem na zajęcia do moich niesłyszących uczniów z III klasy szkoły podstawowej, jeden z chłopców zapytał mnie, dlaczego wczoraj byłem nieobecny. Zdumiał się moją odpowiedzią, gdy zacząłem mówić o niewidomych: – Ale jak to, oni w ogóle nie widzą? A co, jeśli chcą iść na spacer, ugotować obiad albo zrobić zakupy? Moje tłumaczenie ostatecznie pozwoliło chłopcu wydać krótki i rzeczowy komentarz: – To oni (niewidomi) mają ciężkie życie!
Na nieznanym terenie
Oto jedno z wielu doświadczeń mojej duszpasterskiej posługi wśród ludzi niewidomych. Od dwóch lat, jako diecezjalny duszpasterz osób niewidomych Archidiecezji Wrocławskiej, przekonuję się o prawdzie pięknie zapisanej w Małym Księciu: „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Dobrze widzi się tylko sercem”. Świat osób niewidomych był dla mnie zupełnie obcy. Owszem, w młodości zdarzyło mi się spotkać – jak każdemu – ludzi z mniejszą lub większą wadą wzroku, ale nie były to spotkania, które popchnęłyby mnie do głębszej refleksji. Dopiero kiedy w 2011 roku, po trzech latach pracy wikariuszowskiej w parafii, zostałem ustanowiony duszpasterzem społeczności osób niewidomych i niesłyszących, uświadomiłem sobie – mówiąc obrazowo – jak mało dotychczas widziałem. O ile do pracy z niesłyszącymi miałem już jakieś teoretyczne przygotowanie (udział w kursach języka migowego), o tyle moja wiedza na temat niewidomych ograniczała się do tej jednej informacji, że nie widzą. Szukając kontaktu z tymi, którzy od lat pracują na tym polu duszpasterskim, przyrównywałem siebie samego do niewidomego, potrzebującego pomocy dobrego przewodnika, który pomoże mi poruszać się po nieznanym jeszcze terenie.
Po prostu normalni
Ostatecznie najbardziej pomocni okazali się być sami niewidomi, którym pokornie i szczerze się przedstawiłem. To oni uczyli mnie i wciąż uczą swojego świata, otwierając moje oczy na rzeczywistość, która dotychczas była przede mną zakryta. Obok tak prozaicznych spraw, jak prowadzenie osoby niewidomej, nauczyłem się (i wciąż na nowo się uczę) doceniać to, co mam, a co wydaje się być oczywistością, choć wcale oczywistością nie jest. Dziękuję Bogu, że widzę, słyszę i mogę poruszać się o własnych siłach. Innym ważnym odkryciem była normalność. W pojęciu tym mieści się samodzielność, jak również entuzjazm i radość życia. Oto grupa niewidomych, z którymi się spotykam w sobotę przed drugą niedzielą miesiąca, okazuje się nie być grupą smutnych cierpiętników, którzy skrzywdzeni przez los wciąż go opłakują, ale grupą optymistycznych i energicznych ludzi, którzy razem chcą się modlić. Wagę tego odkrycia potwierdza fakt, że bardzo często, gdy mówię, że pracuję wśród niewidomych, rozmówcy kiwając głową, z poważną miną powtarzają, niczym magiczne zaklęcie: to musi być trudne!
Odczytać potrzeby
Dużo trudniejsze bywa jednak przyznanie się do własnych ograniczeń. To kolejna nauka, która płynie z częstego kontaktu z osobami pozbawionymi wzroku. Są sytuacje, w których muszę pokornie wyznać, że sam sobie nie poradzę, że potrzebuję pomocy drugiego człowieka. Pomoc innym ludziom wymaga wielkiej pokory. Muszę się jej wciąż uczyć. Bo czasem wydaje mi się, że sam wiem najlepiej co dla kogoś będzie dobre, czasem chciałbym pomóc na siłę. Uczę się więc wyciągać rękę do pomocy, uważnie słuchając, jakie są potrzeby bliźniego, tak żeby nie pogwałcić jego godności.
Mijają dwa lata mojej posługi w duszpasterstwie niewidomych – dwa lata, które pozwoliły otworzyć oczy i widzieć więcej. Bogatszy o to doświadczenie chcę nieść ludziom orędzie o Tym, którego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało.
Zobacz zawartość całego numeru ►