Ja i moje SM (listopad 2013)
(fragmenty książki)
2013-11-29
Wiosną 1977 roku doszłam do wniosku, że zrobienie prawa jazdy to najciekawszy pomysł na ten sezon. Byłam zdrowa i nic poza zmęczeniem nie wskazywało na istnienie jakiejkolwiek przeszkody. Byłam co prawda słaba, ale splot wydarzeń, które następowały po sobie przez ostatnich kilka lat, nie pozostawał bez śladu. Budowaliśmy dom, wychowywałam dziecko, pisałam pracę magisterską i rozpoczęłam pracę zawodową. Tyle było jednocześnie przyczyn osłabienia, że właściwie nic nie wzbudzało podejrzeń związanych ze zdrowiem.
Nowe okoliczności
Rozpoznanie SM, które dostałam zamiast zgody na robienie prawa jazdy, było dla mnie dużym zaskoczeniem. Nie spowodowało ono jednak w moim życiu większych zmian. Jedyną potrzebą, jaką wtedy odczuwałam, było pozbycie się tej przeszkody i osiągnięcie zamierzonego celu. Miesięczny pobyt w szpitalu i kuracja ACTH sprawiły, że czułam się znacznie lepiej. Kolejny lekarz, który sprawdził moje możliwości prowadzenia pojazdów mechanicznych, nie wtajemniczony w przeszłość neurologiczną kandydata, uznał, że mogę osiągnąć cel, jeżeli nauczę się i zdam egzamin. Jeżdżę do dzisiaj i całe szczęście, że potrafię to robić, bo z czasem stało się to łatwiejsze od chodzenia. Czas płynął, nie przynosząc gwałtowniejszych zmian w moim życiu. Kiedy wychodziłam ze szpitala, sugerowano mi oszczędny tryb życia, przejście na rentę i wiele innych zaleceń, które, jak się okazało, jeszcze kilka lat nie były potrzebne. Pobyty w szpitalu mają dobre i złe strony. Do tych pierwszych należy fakt, że można się podleczyć, te drugie rozszerzają wiedzę na temat choroby w sposób, który nie dodaje skrzydeł, a nawet może uczynić wiele złego w postrzeganiu siebie i otoczenia.
Nowy rytm życia
Na szczęście mogłam w dalszym ciągu pracować na uczelni. Ćwiczenia ze studentami nie były męczące. Najgorsze było chodzenie szerokimi i śliskimi schodami bez poręczy. Jednak winda w drugiej części budynku rozwiązywała ten problem w doskonały sposób. Musiałam nauczyć się tak rozkładać siły, aby starczyły na cały dzień. Praca doktorska, którą pisałam, do pewnego momentu nie sprawiała kłopotu.
Wraz z upływem czasu choroba małymi krokami, drepcząc prawie w miejscu, posuwała się do przodu. W niedługim czasie igraszki z hormonami okazały się niebezpieczne. Mój organizm nie reagował w zadowalający sposób na kurację ACTH. Wręcz przeciwnie, buntował się i słabł przy takich praktykach.
Jedyna sprawa, która mnie niepokoiła w tamtym czasie, to relacja między mną i synem. Kiedy mnie zdiagnozowano, miał 5 lat. Byłam jeszcze sprawną, aczkolwiek męczącą się szybciej niż inne kobiety, matką. Jednak dawaliśmy sobie doskonale radę, a jeżeli nieraz byłam słabsza, musiałam się poddać i w zabawach wygrywał syn. Często zostawaliśmy sami z powodu nieobecności męża. Robiliśmy wiele rzeczy razem, pomagaliśmy sobie wzajemnie i nikt nie brał pod uwagę, czyj udział był większy. Wytworzyła się między nami specyficzna więź, która została niezmieniona do dnia dzisiejszego. Całą rodziną wrastaliśmy w moją chorobę i wszyscy doskonale rozumieli narastający z czasem brak możliwości zrobienia czegoś, co do niedawna było możliwe. Wszędzie możemy bywać razem, bez jakiegokolwiek wstydu i zakłopotania. Przyjaciele syna są moimi przyjaciółmi i czuję się przy nich tak samo dobrze, jak oni ze mną.
Nowe cele
Pod koniec 1981 roku zrezygnowałam z pracy naukowo-dydaktycznej, ponieważ sposób mojego chodzenia sugerował picie alkoholu, a to nie było mile widziane przez otoczenie. Przejście na etat naukowo-dydaktyczny nie interesowało mnie i z tego powodu rozstałam się z uczelnią. Stan wojenny zachwiał moim doktoratem. Ponieważ zawsze miałam skłonności artystyczne, zdawałam do Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych (PWSSP) w Łodzi. Mój los jednak zdecydował inaczej. Marzyłam o tym, by projektować odzież, co sprawiało mi dużą przyjemność, a także było zgodne z łódzkim rynkiem i z jego zapotrzebowaniem.
Zobacz zawartość całego numeru ►