Ofiarne ziarno
Kiedy w podarunku otrzymała wielki krzyż, powiedziała: „Jestem szczęśliwsza na łóżku z krzyżem, niż królowa na tronie”.
2015-04-16
Pod koniec pewnych rekolekcji przeżytych w 1873 roku, w klasztorze w Nevers napisała: „Muszę zostać wielką świętą. Mój Jezus tego chce”. Kim była autorka tej spełnionej obietnicy? Kim była mała pirenejska wieśniaczka, której sama Matka Boża wyznała, że jest Niepokalanym Poczęciem? Jakie życie wiodła kanonizowana przez papieża Piusa XI skromna zakonnica z Nevers, o której jedna z przełożonych powiedziała: „Uważam za konieczne oświadczyć, że same objawienia lourdzkie nie usprawiedliwiałyby opinii świętości Bernadetty”.
Wybrana
Urodziła się 7 stycznia 1844 roku w położonym na południu Francji Lourdes. Na Chrzcie otrzymała imiona: Maria Bernarda. Świat zna ją lepiej pod tym drugim, nieco spieszczonym imieniem, jako Bernadettę. Franciszek i Ludwika Soubirous należeli do najuboższych mieszkańców Lourdes. Złożyło się na to wiele przyczyn. Ogólnie trudne czasy, kiepskie zbiory i stopniowo narastające długi sprawiły, że gdy ich najstarsza córka Bernadetta miała zaledwie dziesięć lat, nie byli już w stanie opłacić dzierżawy za młyn i tylko z trudem mogli wyżywić powiększającą się rodzinę. Zaledwie rok później dotknęło ich kolejne nieszczęście. Bernadetta – już i tak słabego zdrowia – zachorowała na cholerę. Dziewczynce wprawdzie udało się pokonać straszną chorobę, lecz niemiła „pamiątka” w postaci gruźlicy i astmy dawała się jej we znaki do końca życia.
W kolejnym roku rodzinny młyn trzeba było zamienić na wilgotną norę w budynku, który niegdyś był więzieniem. Do tego Franciszka Soubirous niesłusznie posądzono o kradzież i choć po 9 dniach uwolniono go, sprawa tego pomówienia mocno smuciła całą rodzinę. Mimo tylu doświadczeń nie tylko nie utracili wiary w miłość Boga, ale jeszcze bardziej zdali się na Jego wolę. Tymczasem Bernadetta musiała zamieszkać z dala od rodziny. By wspomóc bliskich, zarabiała na własne utrzymanie opieką nad dziećmi i wypasaniem owiec państwa Lagüesów we wsi Bartrès. Choć swoje nowe obowiązki wypełniała najlepiej jak potrafiła, coraz bardziej tęskniła za rodziną. Od dawna pragnęła też przystąpić do Komunii Świętej, jednak jej pracodawcy zbyt rzadko posyłali ją do szkoły i na naukę katechizmu, a to, czego wieczorami sami próbowali nauczyć zmęczoną pracą dziewczynkę, nie przynosiło efektów. Pociechą dla Bernadetty były chwile, gdy z modlitwą na ustach przesuwała czarne paciorki różańca „za dwa grosze”, który na drogę dostała od matki. Wierzyła, że już wkrótce wróci do Lourdes, lecz rodzice, nie chcąc, by dzieliła ich nędzę w niezdrowym dla siebie środowisku, nie kwapili się z zabraniem córki. W końcu, 28 stycznia 1858 roku dziewczynka sama wróciła do rodziny. Przygotowania do przyjęcia Pierwszej Komunii Świętej Bernadetty, która mimo swych 14 lat, nie potrafiła czytać i pisać, nie znała katechizmu, ani nawet języka francuskiego, podjęły się siostry Miłości i Wychowania Chrześcijańskiego, prowadzące w Lourdes przytułek. Mimo tak słabej wiedzy – to właśnie Bernadetta, uważająca się za ostatnią z ostatnich – miała już wkrótce dostąpić szczególnej Bożej łaski.
Spotkania z Panią
Tamten czwartek – 11 lutego 1858 roku nie wyróżniał się niczym szczególnym. Bernadetta razem z młodszą siostrą Tosią i jedną z jej koleżanek postanowiły wyręczyć matkę w zbieraniu suchych gałązek, które mogłyby zastąpić kończący się opał. To wówczas, wśród massabielskich skał nad rzeką Gave nastąpiło pierwsze spotkanie Bernadetty z tajemniczą Zjawą. A po nim kolejne… W ciągu sześciu miesięcy Piękna Pani z różańcem w dłoni objawiła się Bernadetcie aż 18 razy. Wzywała do modlitwy różańcowej, do pełnienia czynów pokutnych oraz do modlitwy za grzeszników. 25 marca 1858 roku Pani, na prośbę proboszcza przekazaną przez Bernadettę, wyjawiła swoje imię, mówiąc: „Jestem Niepokalane Poczęcie”. Od tej chwili wypadki potoczyły się bardzo szybko.
Nikt inny nie widział tego, co Bernadetta, więc początkowo w prawdziwość jej relacji powątpiewali nawet ci, którzy dobrze ją znali i wiedzieli, że nigdy nie kłamie. Trudno wyobrazić sobie, jak wiele przykrości musiało w tym czasie spotkać dziewczynkę i jej rodzinę: poddawane w wątpliwość zdrowie psychiczne i prawdomówność małej wizjonerki; podejrzenia pod adresem rodziców o wykorzystywanie córki, by poprawić sobie byt; przesłuchania, groźby i szykany ze strony przedstawicieli władz, zaniepokojonych nagłą sławą cichej miejscowości i możliwością wybuchu zamieszek między zwolennikami, a przeciwnikami objawień; drwiny wielu wrogo nastawionych do religii dziennikarzy i w końcu próba osadzenia Bernadetty w przytułku dla obłąkanych.
Wszystko to nie mogło jednak przestraszyć dziewczynki, ani osłabić jej przekonania: przecież ona widziała Maryję! Naprawdę z Nią rozmawiała! Tym, którzy atakowali ją swoim niedowiarstwem, odpowiadała spokojnie:
„Jestem zobowiązana wam to powiedzieć, a nie zmusić do uwierzenia”.
Proboszcz, który początkowo sceptycznie podchodził do kolejnych objawień, musiał w końcu zdać sobie sprawę, że jego młoda parafianka mówi prawdę. Skąd nie znająca katechizmu analfabetka mogłaby wiedzieć cokolwiek na temat Niepokalanego Poczęcia Maryi, gdy nawet jego wiedza na temat ogłoszonego cztery lata wcześniej dogmatu była dość skromna?
Bernadetta zdawała się czekać ze spokojem na rozwój wydarzeń, posłuszna swojemu spowiednikowi, ks. Pomian, gotowa jednak udać się do Groty na każde przynaglenie Niepokalanej. Gdyby mogła, pewnie nie opuszczałaby tego miejsca, które dla niej „stało się Niebem”. Nie rozumiała tylko, dlaczego Maryja wybrała sobie narzędzie aż tak marne, jak ona. Pokory Bernadetty nie były w stanie zburzyć ani oznaki szacunku, jakim coraz powszechniej obdarzali ją ludzie, ani serdeczna życzliwość okazywana jej przez samą Maryję. Któregoś dnia Piękna Pani powiedziała: „Nie przyrzekam ci, że będziesz szczęśliwa na tym świecie, lecz na tamtym”. Obietnicę tę Bernadetta przechowywała w swoim sercu, nie wiedząc, że już wkrótce będzie ją mogła lepiej zrozumieć.
Usunąć się w cień
Siostry przygotowujące dziewczynkę do przyjęcia Komunii, podziwiały sposób w jaki Bernadetta pouczona przez Maryję czyniła znak krzyża, ale zauważyły również, że z coraz większym zrozumieniem podejmuje się uczynków wynagradzających za grzechy ludzi oraz modlitwy za grzeszników. Przy tym wszystkim pozostała tą samą Bernadettą: prostą i pogodną, pokorną i grzeczną wobec wszystkich – marzącą tylko o tym, by usunąć się w cień, by zostać zapomnianą. 16 lipca 1858 roku Bernadetta zobaczyła Maryję po raz ostatni. Przeczuwała, że jej misja wkrótce się skończy. Kiedy 28 lipca ukazało się zarządzenie biskupa diecezji Tarbes, ustanawiające komisję do zbadania autentyczności objawień w Lourdes, władza świecka cofnęła również zarządzenia, zabraniające ludziom wstępu na teren objawień. Bernadetta, zanim przyszło jej stanąć przed kościelnymi komisjami, by ostatecznie zaświadczyć o prawdzie objawień, znalazła schronienie w bezpłatnej szkole prowadzonej przez siostry. Widywała się tylko z rodziną i od czasu do czasu z niektórymi gośćmi proboszcza, którzy pragnęli ją zobaczyć. Kiedy pewnego dnia z powodu silnych ataków astmy dziewczyna pozostała w łóżku, odwiedzający ją kapłani wyrazili zdumienie, dlaczego woda ze źródła przynosząca zdrowie tylu innym ludziom, jej nie pomaga. Odpowiedziała z prostotą: „Może Matka Boska chce, żebym cierpiała, może cierpienie jest mi potrzebne?”. Już wkrótce to cierpienie miało się stać jej powszednim chlebem. Kiedy 18 stycznia 1862 roku ukazał się dekret orzekający, że „Maryja Niepokalana Matka Boga rzeczywiście objawiła się Bernadetcie Soubirous”, jej misja, jako świadka i posłanki Niepokalanej, była skończona. Natomiast powierzona jej przez Maryję misja wynagradzania za grzechy świata, dopiero się rozpoczynała.
Kamień i miotła
Bernadetta od dawna pragnęła dla siebie życia zakonnego, ale przed ostateczną decyzją powstrzymywał ją brak zdrowia i zaufania do własnych umiejętności. Cierpiała na astmę i reumatyzm, zdarzały się jej gwałtowne bicia serca, a nawet krwotoki. Biskupowi Forcarde zwierzyła się: „Nie potrafię nic robić. Nie jestem w niczym dobra”. On jednak nie dostrzegł w tym przeszkody. Pożegnawszy więc na zawsze ukochaną Grotę i bliskich, w wieku 22 lat wstąpiła do zgromadzenia sióstr Miłości i Wychowania Chrześcijańskiego. Wydawało się, że w nowicjacie w Nevers, pośród kilkudziesięciu innych nowicjuszek, Bernadetta łatwo będzie mogła ukryć się przed światem.
Siostry – zwłaszcza matka przełożona i mistrzyni nowicjatu – postanowiły od początku zadbać o odpowiednią formację duchową Bernadetty, która podczas obłóczyn przyjęła swoje imiona ze Chrztu: Maria Bernarda. Być może obawiały się, że niedające się ukryć uwielbienie, jakim darzyły ją inne siostry, może w końcu wbić ją w pychę. Aby temu zapobiec, traktowały ją surowiej niż pozostałe nowicjuszki, nie szczędząc rozmaitych drobnych upokorzeń, które dla osoby tak wrażliwej jak Bernadetta, musiały być niemałym krzyżem. Nigdy jednak nie uskarżała się, przyjmując wszystkie przykrości, jakby były darem samego Boga i czyniąc z nich okazję do wynagrodzenia za grzechy innych. Wiele epizodów z zakonnego życia Bernadetty świadczy, że obawy o jej pokorę były zupełnie niepotrzebne. Tym, którzy chcieli jej okazywać szczególne względy, Bernadetta mówiła: „Nie mam żadnego prawa do tej łaski. Święta Dziewica wzięła mnie tak, jak bierze się kamień leżący na drodze”. Chcąc zaś wytłumaczyć swoje znikome zasługi, mówiła: „Jestem jak kamień. Czyżbyście chcieli darzyć względami jakiś kamień?”.
Młodej zakonnicy mającej przed oczami ciągle świeży obraz Pięknej Pani, dużo przykrości musiał sprawiać zakaz mówienia o objawieniach. Ponieważ wszystkie siostry ciekawe były szczegółów, przełożone zezwoliły, by Bernadetta jeden raz o nich opowiedziała, a później już nigdy w jej obecności do tego nie wracano. Nieraz jednak trudno było takich rozmów uniknąć. Pewną nowicjuszkę, która chciała się czegoś na ten temat dowiedzieć, Bernadetta zapytała: „Co robi się z miotłą, gdy kończy się sprzątać, gdzie się ją stawia?” Gdy ta zdziwiona, odpowiedziała: „Stawia się ją w kącie za drzwiami”, Bernadetta potwierdziła: „A więc ja jestem potrzebna Świętej Dziewicy jak miotła. Gdy mnie już nie potrzebuje, stawia za drzwiami. Tam jestem i pozostanę”. Była więc tu, w nowicjacie w Nevers, i tu miała pozostać aż do śmierci.
Chora pośród chorych
Bernadetta myliła się, twierdząc, że do niczego się nie nadaje. Kiedy polecono jej pomagać siostrom posługującym w klasztornym szpitaliku – w tzw. infirmerii, okazało się, że ogromnej łagodności, gorliwości i dokładności, z jaką pielęgnowała chorych mogłaby pozazdrościć jej niejedna wykwalifikowana pielęgniarka. Zawsze uśmiechnięta i sprawiająca wrażenie zadowolonej, stała się prawdziwym aniołem dla chorych powierzonych jej opiece. Także podczas wspólnych rekreacji mało kto domyślał się, że ta wesoła, skora do zabawy siostra Maria Bernarda zmaga się z chorobami, które rujnują jej słaby organizm. Starała się też nie niepokoić swoich bliskich, śląc do nich uspokajające listy. Tymczasem z pielęgniarki Bernadetta coraz częściej stawała się pacjentką, starając się i wtedy nie zajmować nikogo swym zdrowiem, bardziej niż było to konieczne. Pewnego jesiennego dnia 1866 roku jej stan pogorszył się jednak tak bardzo, że nowicjuszki wraz z przełożonymi przypuściły do Nieba prawdziwy modlitewny szturm. Bernadetta z trudem oddychała i pluła krwią, więc wkrótce siostry modliły się już tylko „o łaskę dobrej śmierci” dla niej. Za radą spowiednika chora wyraziła pragnienie złożenia przed śmiercią zakonnych ślubów, a ponieważ lekarz oświadczył, że nie przeżyje nocy, biskup przybył niemal natychmiast. Nie była już w stanie wypowiedzieć formuły, więc uczynił to za nią, a ona tylko potwierdziła swą wolę słowem: „Amen”. Jakież było zdumienie obecnych, gdy zaraz po wyjściu biskupa konająca – jak uważano – Bernadetta odzyskała mowę, a wkrótce powróciła do zdrowia na tyle, by oświadczyć, że nie umrze tej nocy. Biografowie dotarli do opisu nieco komicznej reakcji przełożonej, która pół żartem pół serio zagroziła: „Oświadczam, że jeśli siostra jutro nie umrze, zabiorę siostrze welon profeski, który przed chwilą otrzymała i odeślę do nowicjatu ze zwykłym welonem”.
Długie dni rekonwalescencji Bernadetta wypełniała modlitwą, a kiedy czuła się lepiej, odwiedzała Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Siostry lubiły ją wtedy podglądać, bo wyglądała jak adorujący Boga anioł. Była też wrogiem bezczynności. Często wstawała z łóżka i usługiwała ciężej chorym.
W szkole pokory
W lutym 1867 roku Bernadetta mogła wreszcie powrócić do nowicjatu. Jak zwykle gorliwa, usuwająca się w cień, konsekwentnie oddawała się pracy nad sobą i poprzez liczne wyrzeczenia i drobne poświęcenia, które traktowała jak „cukierki” Pana Boga, szczerze dążyła do świętości. Jako dar starała się też przyjmować coraz większy chłód, którym „wyróżniała” ją mistrzyni nowicjatu. Z wielką gorliwością, uznając wprawdzie widoczne gołym okiem zalety Bernadetty, starała się ona znaleźć w niej coraz więcej braków. Nie obeszło się też bez wielu uszczypliwości i prób poniżenia Bernadetty. Nie umiała nawet ukryć swoich pretensji o to, że przecież „było tyle innych panien delikatnych i dobrze wychowanych”, a zamiast nich, Maryja objawiła się „tej małej wieśniaczce”. Przez 11 lat Bernadetta bez skargi przyjmowała publiczne łajania mistrzyni. Tylko bladość na jej twarzy świadczyła, jak wiele ją to kosztuje. Inne zakonnice czasem widziały, jak płakała, ale nigdy nie usłyszały słów skargi. W swoim notesiku zapisała tylko: „Z miłości do Jezusa będę niosła krzyż ukryty w mym sercu”. Nie żywiła urazy do przełożonych; przeciwnie, darzyła je miłością i szacunkiem. Jednej z sióstr, która zauważyła jej ból, oświadczyła: „Trzeba zawsze widzieć Boga w przełożonych”. Jakby nie oceniać intencji mistrzyni nowicjatu, stała się ona narzędziem w ręku Opatrzności, gdyż nie ma wątpliwości, że dzięki jej postępowaniu Bernadetta mogła wzrastać w świętości. Dopiero od 1878 roku, w ostatnie lata przed śmiercią zaczęto traktować ją nieco łagodniej, głównie za sprawą nowej matki przełożonej.
„Tylko” modlitwa
Zgodnie z zasadami panującymi w klasztorze i żartobliwą groźbą przełożonej, po rekonwalescencji, przy okazji profesji innych sióstr Bernadetta musiała powtórzyć swoje ślubowania. Wraz z nimi spodziewała się też skierowania do jakiegoś innego miejsca, z konkretną misją. Uznano jednak, że w Nevers, łatwiej niż gdzie indziej, można uchronić ją przed ludzką ciekawością. Aby nikt, także ona, nie domyślił się prawdziwych przyczyn tego wyróżnienia, dopuszczono się pewnej mistyfikacji. Kiedy przyszła kolej na Bernadettę, biskup zapytał: „Co uczynimy z siostrą Marią Bernardą?”. Przełożona odparła: „Nie jest w niczym dobra. Możemy jednak litościwie zatrzymać ją w domu generalnym i wykorzystać do drobnych prac w izbie chorych. Jest prawie zawsze chora. Będzie to jej obowiązek”. Wtedy biskup, jakby kierowany natchnieniem, zwrócił się do Bernadetty słowami, które okazały się prorocze: „Przydzielam siostrze obowiązek modlitwy”. Łatwo domyślić się, że słowa przełożonej zabolały Bernadettę, jednak pamiętając o obietnicy Maryi, powtarzała tylko: „Ależ ja winna jej jestem wiele wdzięczności za dobro, jakie wyświadcza mojej duszy”.
Z radością powróciła więc do „swoich” chorych, pomagając jako salowa. Choć nie należało to do jej obowiązków, odwiedzała też świeckie kobiety pracujące w klasztorze, niosąc im słowa pociechy w chorobie. Wiele uwagi poświęcała również młodziutkim postulantkom, budując je własnym przykładem i pocieszając w troskach. Wkrótce dosięgnęły ją kolejne cierpienia. Niedawno utraciła matkę, a teraz musiała zmierzyć się z kolejną i to potrójną utratą. Zmarł jej ojciec, ukochana ciotka i maleńka siostrzenica. Zamiast myśleć o własnym bólu, pisała listy do rodzeństwa, a pragnąc ich podnieść na duchu prosiła: „Bądźmy wspaniałomyślni w doświadczeniach, które ten dobry Mistrz na nas zsyła, i ofiarujmy je za odpoczynek dusz tych, którzy od nas odeszli”.
W listopadzie 1872 roku Bernadetta – choć sama już bardzo cierpiąca – przejęła obowiązki głównej infirmerki. W styczniu ataki astmy wzmogły się jednak jeszcze bardziej. Zaczął się długi rok cierpień. Pociechy szukała w świadomości, że może współcierpieć z Jezusem, którego przyjmowała w Eucharystii, często też wracała myślami do ukochanej Groty. Zapytana kiedyś, czy nie chciałaby odwiedzić Lourdes, odpowiedziała: „Zrobiłam ofiarę z Lourdes. Ujrzę Najświętszą Dziewicę w Niebie. To będzie o wiele piękniejsze”.
Cierpienie jak chleb
3 czerwca 1873 roku stan zdrowia siostry Marii Bernardy znów się pogorszył. Kiedy jedna z przełożonych zapytała uszczypliwie leżącą w infirmerii Bernadettę: „Co też tu robi ten leniuszek?”, ta odpowiedziała: „Oddaję się swemu zatrudnieniu, proszę matki”. „No a jakież jest zatrudnienie siostry?” – pytała dalej przełożona. „Chorować” – odpowiedziała Bernadetta. W tej dowcipnej replice, zawarła dokładaną definicję tego, co nazywa się apostolstwem chorych. „Trzeba żebym była ofiarą” – mawiała, a niektórzy twierdzą, że być może jeden z trzech sekretów powierzonych jej przez Maryję był właśnie z tym związany. Choć Bernadettę bardzo męczyły wizyty obcych, spotykała się z przysyłanymi przez biskupa gośćmi. „Z miłości do Jezusa muszę się przezwyciężyć albo umrzeć” – wyznała jednej z sióstr. Tymczasem lekarz stwierdził, że sześć lat życia w dusznej atmosferze infirmerii nie przysłużyło się zdrowiu Bernadetty. W 1874 roku przydzielono jej zatem funkcję zakrystianki. Choć było jej ciężko opuścić chorych, szybko pokochała nowe zajęcie. Teraz wreszcie miała więcej czasu na modlitwę i kontemplację. Ci, którzy podziwiali z jakim szacunkiem dotykała paramentów kościelnych, twierdzili, że ta jej praca bardziej przypominała modlitwę. W październiku 1875 roku okazało się, że nie jest już zdolna do jakiejkolwiek pracy. Jednak teraz, gdy rzeczywiście stała się „niezdatna do niczego”, otwarło się dla niej nowe pole działania. To była ta jej wielka misja, do której przygotowywała ją Maryja – misja pokazania, że „wielkość kryje się w małości”. W swoich rekolekcyjnych notatkach napisała: „Precz z połowicznością! Stracić naturę, by uratować duszę”. Przez naturę rozumiała wszelkie, nawet niedobrowolne niedoskonałości i poprawę z nich. Nieraz płakała mówiąc: „Tyle łask otrzymałam, boję się, czy im odpowiem”. Przez długi czas jej dusza przechodziła przez „mistyczny czyściec”, doznając ostatecznego oczyszczenia. Otoczeniu nie zdradzała stanu swojej duszy, tylko kiedyś, podczas ataku astmy, wyznała: „Bolesna to rzecz nie móc oddychać, lecz o wiele przykrzejsze być torturowaną cierpieniami wewnętrznymi. To straszne”. Pocieszała ją tylko obietnica Maryi i świadomość, że cierpi za grzeszników. Gdy ta noc duszy nieco się rozjaśniła, napisała: „Jezus jest dla mnie wszystkim. Ten, kogo kocham, jest moją ojczyzną, moim niebem! Moim skarbem! Moją miłością. Jezus, i to Jezus ukrzyżowany, jest moim szczęściem!”.
Ze względu na zły stan zdrowia Bernadetcie pozwalano tylko na umartwienia zgodne z regułą oraz cierpliwe znoszenie dolegliwości i chorób. Choroba nie była więc dla niej okazją do folgowania sobie, lecz przeciwnie – do umartwienia. Przyjmowała pokarmy nawet wówczas, gdy odczuwała do tego wyraźny wstręt, nie wzbraniała się zażywać najbardziej niesmacznych leków, zaś spragniona, zwlekała – choćby przez chwilę – z przyjęciem wody, aby się umartwić. Niczego nie chciała dla siebie, a drobne podarunki, natychmiast przekazywała komuś innemu. Żyła modlitwą, cierpieniem i Eucharystią, która stawała się oddechem jej duszy, a każde dziękczynienie wydawało się zbyt krótkie. Świadkowie twierdzili, że po Komunii „jej twarz promieniała, jak podczas objawień”. Gdy czuła się gorzej prosiła, by wnoszono ją na galerię kaplicy, skąd adorowała Jezusa. Zakrywała się wówczas welonem, tłumacząc: „Lubię być sama, gdy odwiedzam dobrego Boga, to moja mała kapliczka”. Ulubioną modlitwą Bernadetty zawsze był Różaniec. Jednej z sióstr tak radziła: „Niech siostra weźmie różaniec i zasypia odmawiając go... jak małe dzieci, które zasypiając powtarzają: mama, mama”.
Z Jezusem na Kalwarii
W październiku 1875 roku Bernadetta po raz kolejny powróciła do szpitala, a w listopadzie jej stan się pogorszył. Aż do maja 1876 roku nie można było jej przenosić, więc nie uczestniczyła we Mszy Świętej. Była to dla niej jedna z najcięższych ofiar. Infirmerię nazwała więc swoją „białą kaplicą”. Nie mogła nawet pojechać do Lourdes na koronację figury Maryi. Wskazując na łóżko, powiedziała: „Moje miejsce jest tu”. Od 25 czerwca mogła już uczestniczyć we Mszach, ale niemal całkowicie straciła władzę w nogach, więc siostry musiały zanosić ją do kaplicy. Kiedy w podarunku otrzymała wielki krzyż, powiedziała: „Jestem szczęśliwsza na łóżku z krzyżem, niż królowa na tronie”. Gdy spotykało ją coś miłego, pisała: „Życie chrześcijańskie ma nie tylko walki i próby, ale także pociechy. I jeśli z Taboru trzeba iść na Kalwarię, to z Kalwarii powraca się wraz z Jezusem na Tabor. Tam jest przedsmak Nieba”.
Wiosna, lato i jesień 1876 roku przyniosły siostrze Marii Bernardzie nieco ulgi w cierpieniu. Mogła nawet, posługując się laską, włączyć się w życie wspólnoty, a ponieważ nowe postulantki bardzo pragnęły ją poznać, pozwolono jej na udział we wspólnych z nimi rekreacjach. Mogła też przygotować się do złożenia ślubów wieczystych, które odbyły się 22 września 1876 roku. Tego dnia napisała: „Czułam się jak w Niebie”. 8 grudnia ostatni raz przybyła do kaplicy. Trzy dni później choroba przykuła ją do łóżka. Dała o sobie znać gruźlica stawu prawego kolana, a zimą 1877 roku pojawił się głęboki, bardzo bolesny wrzód na nodze, zaś nadwątlone kości dewastowała próchnica. Coraz częściej, zwłaszcza od śmierci lourdzkiego proboszcza, myślała o własnej śmierci i prosiła siostry, aby modliły się wtedy za jej duszę. Nadeszły dni pełne fizycznego bólu i noce bez snu. Z każdym dniem czuła się słabsza, cierpienie przypominało najdotkliwszy ból zębów, a noga z wrzodem musiała spoczywać na krześle, poza łóżkiem. Jednak siostry czuwające przy niej nigdy nie usłyszały słowa skargi i niecierpliwości. Tylko cichutkie, tłumione z wysiłkiem jęki. Nocami Bernadetta przesuwała paciorki różańca, a w ciągu dnia adorowała Jezusa, patrząc na obraz monstrancji, który ktoś zawiesił na jej kotarce. Była szczęśliwa, że może się z Nim łączyć. Tarcza zegara przypominała jej o godzinach Mszy Świętych, aby mogła łączyć się duchowo z ich uczestnikami. Jeszcze w czasie Wielkiego Postu 1879 roku usiłowała być pożyteczna, wydrapując nożykiem pisanki dla dzieci z sierocińca. Kilka należących do niej obrazów oddała innym; sobie pozostawiła tylko krucyfiks, tłumacząc: „Teraz potrzeba mi już tylko Tego. Jestem jak On”, a kiedy najbardziej bolało, mówiła: „To za wielkiego grzesznika”. Choć wydawało się to niemożliwe, jej cierpienie wzmogło się jeszcze bardziej, gdy choroba zawładnęła całym organizmem, a nowe rany otwierały się i powiększały jedna po drugiej. Wiele trudu kosztowało ją spożycie czegokolwiek.
Godziny próby
Bernadetta przeczuwając, że zbliża się koniec, prosiła św. Józefa o dobrą śmierć. 28 marca 1879 roku po raz ostatni przyjęła namaszczenie chorych oraz Wiatyk, a do zgromadzonych wokół sióstr zwróciła się niespodziewanie silnym głosem, prosząc je o przebaczenie i przepraszając za „zły przykład” i za „pychę”. Tęskniła za Niebem, była gotowa umrzeć, ale jej męka miała jeszcze trwać przez trzy długie tygodnie. Umęczona wyznała któregoś dnia: „Jestem zmielona jak ziarno pszeniczne”. Noc z Poniedziałku Wielkanocnego na wtorek okazała się jej nocą Getsemani. Zły nie dawał za wygraną. Miotała się na łóżku, krzycząc: „Idź precz, szatanie!”. Powróciły też stare lęki o własne zbawienie. 15 kwietnia przyjęła Komunię, a wieczorem wyznała uspokajającej ją zakonnicy: „Tyle łask otrzymałam, a tak mało z nich skorzystałam”. Nocą zaczęła się dusić, a i ranek nie był lepszy. Kiedy przełożona – matka Eleonora powiedziała: „Teraz jesteś na krzyżu”, odparła tylko: „Mój Jezus! Och, jak ja Go kocham”. Chciała, by siostry nie prosiły Niepokalanej o pociechę dla niej, ale o siłę i cierpliwość. Przyjęła odpust zupełny i przyzywając Imienia Jezus nagle utkwiła wzrok w jednym punkcie ściany, a usiłując wstać z fotela zawołała ze zdumieniem: „Och, och!”. Potem przymknęła oczy.
Ponieważ już nie mogła utrzymać krzyża, siostry go do niej przywiązały, a ona ściskała go z całych sił. Niedawno kapłan czytał jej słowa z Pieśni nad Pieśniami: „Przyłóż Mnie, jak pieczęć do Twego serca”. Chciała spełnić tę ostatnią prośbę, jaką Jezus do niej kierował. Po południu wzmogły się cierpienia wewnętrzne, prosiła więc siostry o modlitwę i jak umierający Jezus wołała: „Boże mój, Boże mój”, a potem poprosiła, by ktoś podał jej wodę. Nawet w tym przypominała umierającego Zbawiciela. Ostatni oddech uleciał z jej piersi wraz z ufną modlitwą: „Święta Maryjo, Matko Boża… módl się za mną biedną grzesznicą”. Po śmierci w jej notatniku znaleziono słowa, które były jej pociechą i natchnieniem: „Dla Nieba wszystko uczynię, tam odnajdę swą Matkę w całym blasku Jej chwały”.
Duchowa broń
W liście, który podczas swojej choroby, na życzenie biskupa skierowała do papieża, napisała: „Moją bronią jest modlitwa i ofiara. Nie złożę jej do ostatniego tchnienia. Wtedy, dopiero wtedy, broń ofiary wypadnie z ręki, lecz broń modlitwy podąży za mną do Nieba, gdzie będzie o wiele potężniejsza, niż na tej ziemi wygnania”. Ta obietnica Bernadetty, po jej śmierci z każdym dniem nabierała większego znaczenia. Odchodziła w opinii świętości, a jej kult narastał jak lawina. Siostry nie wzbraniały odwiedzać jej grobu w samotnej dotąd kapliczce św. Józefa, ale też nie czyniły nic, aby do tego kultu szczególnie zachęcać. Mimo to do Nevers przybywało coraz więcej pielgrzymów. Jedni tylko po to, aby złożyć hołd wizjonerce z Lourdes, którą uważali za świętą, inni – by zostawić tu swoje modlitewne prośby o uzdrowienie, o nawrócenie, o ulgę w cierpieniu, czy mężne niesienie krzyża. Prawie nikt nie odchodził z niczym od grobu tej, która z Jezusem i Maryją była już w swym upragnionym Niebie.
Gorącą wiarę ludzi w świętość Bernadetty wkrótce potwierdził Kościół. W czasie procesu beatyfikacyjnego powiedziano o niej: „Bernadetta była wierna w swej misji, pokorna w chwale i silna w doświadczeniu”. 14 czerwca 1925 roku odbyła się jej beatyfikacja, a 8 grudnia 1933 roku papież Pius XI kanonizował tę, która z ust samej Niepokalanej usłyszała obietnicę: „Nie obiecuję tobie, że uczynię ciebie szczęśliwą na tym świecie, lecz na tamtym”. Wygląda na to, że Maryja chciała pozostawić nam wszystkim pewien widzialny znak tego przyrzeczenia. Ci, których pielgrzymi szlak zaprowadzi do Nevers, mogą uklęknąć przed szklanym sarkofagiem i zachwycić się pięknem nienaruszonych rozkładem doczesnych szczątków świętej dziewczyny z Lourdes, która 156 lat temu stała twarzą w twarz z Bożą Matką. Jej piękne dłonie oplecione różańcem i złożone jakby do modlitwy przypominają, że dla Nieba warto stać się ofiarnym ziarnem, warto przebyć krzyżową drogę, jeśli idzie się nią wraz z Chrystusem.
Zobacz całą zawartość numeru ►