Pocałunek Niepokalanej
Po nieco chłodnej nocy pierwszy postój jeszcze w polskim Rzepinie. Do kościoła za daleko, więc nasi księża celebrują Mszę w… korytarzu wagonu. Uczestniczą w niej tylko nasze wychylające się z przedziałów głowy.
2014-12-01
Dwadzieścia pięć lat to szmat czasu. Wystarczająco, by wiele pięknych wspomnień wymazać z pamięci. Z tym jednak wspomnieniem jest zupełnie inaczej. Czasy były inne, a i nasza pielgrzymka w niczym nie przypominała ekskluzywnych wypraw organizowanych dziś do miejsc kultu przez wyspecjalizowane biura podróży.
Wielka pielgrzymka
Rok 1989 w świadomości wielu Polaków zasłynął, jako „rok okrągłego stołu”. Dla nas był „rokiem wielkiej pielgrzymki” do Niepokalanej z Lourdes i „naszego Papieża” w Rzymie. Nie pamiętam, kto wysunął propozycję tej wyprawy. Nie ulega jednak wątpliwości, że uczynił to zainspirowany jubileuszem 60-lecia Apostolstwa Chorych w Polsce. Czy mieliśmy świadomość, jak karkołomnego zadania się podejmujemy? Na szczęście – dla 30 chorych i niepełnosprawnych, ich opiekunów i nas, pracowników Sekretariatu – nie. Gdyby było inaczej, ta pielgrzymka by się nie odbyła. Nasza ignorancja okazała się błogosławieństwem. Nie mogąc oprzeć się na jakichkolwiek doświadczeniach, postanowiliśmy zawierzyć Bogu.
Wiara przenosi góry!
Pielgrzymkę planujemy na kwiecień, ale już w styczniu rozpoczyna się nasz wyścig z czasem. Biur podróży w Polsce jeszcze prawie nie ma, możemy więc liczyć tylko na siebie, dobrą wolę innych i na Opatrzność. Czas pokazał, że żaden z tych „czynników” nie zawiódł. Naszym priorytetem są chorzy. Trzeba zapewnić im względnie wygodną podróż, opiekę i bezpieczeństwo podczas postojów oraz wyżywienie na okres dwóch tygodni. Tymczasem żywność jest reglamentowana, a jej wywiezienie z kraju graniczy z cudem. Polskę od zachodniego świata odgradza ciągle „żelazna kurtyna”, musimy więc zadbać o wizy i paszporty oraz stosowne zezwolenia Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Trzeba zorganizować opiekę medyczną i duszpasterską na czas trwania pielgrzymki, do tego dochodzą kłopoty finansowe Apostolstwa Chorych i bardzo skromne zasoby jej uczestników. Ale przecież wiara przenosi góry!
Ponieważ skromna oferta ówczesnych przewoźników nie jest dostosowana do potrzeb ludzi niepełnosprawnych, od początku zakładamy, że naszą podróż odbędziemy pociągiem, w którym można prowadzić „normalne” życie; nie tylko podróżować, ale nocować, przygotowywać posiłki oraz zadbać o higienę własną i naszych chorych. Wkrótce przekonujemy się, jak dobry i wspaniałomyślny jest nasz Niebieski Ojciec. 4 stycznia, dyrektor śląskiego oddziału PKP przydziela nam tzw. „wagon socjalny” z miejscami do leżenia. Co więcej – otrzymujemy go… za darmo. Trzeba tylko zakupić bilety na przejazd, w dodatku z 40% zniżką! Narodowy Bank Polski zgadza się sprzedać nam dewizy po „państwowej” cenie. Urząd Wojewódzki pozwala zakupić 60 kg konserw mięsnych, a od Urzędu Celnego otrzymujemy zgodę na ich wywóz z kraju, w „towarzystwie” sucharów z zagranicznych darów oraz 200 kg chleba, który według specjalnej receptury, pozwalającej na jego dłuższe przechowywanie, piecze jedna z piekarń. Dzięki temu, że w Rzymie nasz pobyt zgodziła się zabezpieczyć finansowo instytucja charytatywna „Corda Cordis”, zaś w Lourdes „Accueil Notre Dame Esplanade Rosaire”, udzielono nam wiz bez wymaganego wówczas zabezpieczenia w postaci walut wymienialnych. Wszystkie te zezwolenia nazwaliśmy „małymi” cudami lourdzkimi. W każdym razie nie ma wątpliwości, że Matka Najświętsza od początku do końca postanowiła być naszym Sprzymierzeńcem. Powierzamy Jej opiece naszą pielgrzymkę podczas dnia skupienia, który w sobotę, 11 marca, spędzamy w domu rekolekcyjnym w Kokoszycach. To również okazja, by się poznać; wszak przez jakiś czas mamy być rodziną.
W drogę!
4 kwietnia zbieramy się w krypcie katowickiej katedry Chrystusa Króla na Uczcie Eucharystycznej, podczas której jeszcze raz powierzamy Bożej Opiece uczestników pielgrzymki, ich opiekunów, i tych wszystkich, bez pomocy których tej wyprawy by nie było. Przewodzący pielgrzymce krajowy sekretarz Apostolstwa Chorych – ks. Czesław Podleski – mówi podczas homilii: „Podarowane nam Słowo Boże nawiązuje do życia pierwszych chrześcijan. My również – podobnie jak oni – mamy być jednego ducha i jednego serca. Jesteśmy «skazani» na siebie. Wieziemy ze sobą wielki skarb – naszych chorych i niepełnosprawnych. Pomagajmy sobie wzajemnie”. Wkrótce okaże się, że duch wzajemnej życzliwości na dobre zadomowił się w naszej pielgrzymkowej rodzinie.
Żegnani błogosławieństwem ks. bp. Damiana Zimonia, dwie godziny przed planowaną godziną odjazdu, zajmujemy miejsca w przedziałach. Ciasne drzwi i korytarz, zwłaszcza w wypadku osób niepełnosprawnych, sprawiają, że ta pozornie prozaiczna czynność graniczy z nie lada wyczynem. Wreszcie o 19.13 wyruszamy! Droga, a raczej szyny, wiodą nas z Katowic przez Paryż do Lourdes, a stamtąd przez Niceę i Monaco do Rzymu. Powrót zaplanowano z krótkim postojem w Wenecji i Wiedniu. Z kolejarzami poszczególnych krajów uzgodniono, że nasz wagon będzie kilkanaście razy przepinany z jednego pociągu do drugiego. Trochę się martwimy, jak ten nasz archaiczny, brudno-zielony wehikuł wypadnie na tle szybko mknących i barwnych składów zachodnich pociągów. Ale co tam… Przez dwa tygodnie ten wagon będzie naszym domem, więc już pora lepiej poznać sąsiadów. Od początku pupilkami całej „rodziny” stają się dzieci: 9-letni Michałek i 10-letnia Asia z dziecięcym porażeniem mózgowym oraz cierpiący na łamliwość kości 14-letni Tomek. Wśród niepełnosprawnych pielgrzymów jest 20-letnia Agnieszka, chore na SM: Janina, Ewa i Joanna, unieruchomieni na wózkach: pan Czesław i pani Łucja – nieoceniona kronikarka wyprawy. Jedzie z nami starsza, schorowana zakonnica pod opieką radosnej siostry Julii, naszej dyżurnej pielęgniarki. Jest kilka osób poruszających się przy pomocy lasek lub kul i „maskotka” naszej wyprawy – 80-letnia, maleńka pani Anna, pamiętająca początki Apostolstwa Chorych. W naszym wagonie mamy „kaplicę” – czyli przedział księży, „klasztor” – z trzema zakonnicami, no i – pełniący funkcję jadalni przedział nr 9, w którym dzielą domowymi wypiekami.
Po nieco chłodnej nocy pierwszy postój jeszcze w polskim Rzepinie. Do kościoła za daleko, więc nasi księża celebrują Mszę w… korytarzu wagonu. Uczestniczą w niej tylko nasze wychylające się z przedziałów głowy (na resztę brakuje miejsca), ale to jedna z najpiękniejszych Mszy, w jakich uczestniczyłam. Czujemy się umocnieni, a nasz „dom” zostaje uświęcony obecnością Jezusa. Niestraszne nam już rozmaite ograniczenia; ciasnota, oszczędzanie wody czy racjonowanie pożywienia.
Nie ma jak u Mamy
Po wielu godzinach podróży, 6 kwietnia docieramy do Paryża, gdzie oczekują nas studiujący tu polscy księża. Gdy prowadzą nas na Rue du Bac, zaczynamy rozumieć skąd ta przerwa w podróży. To tu Matka Boża w 1830 roku objawiła się Katarzynie Labouré. Wspaniały „przystanek” przed Lourdes, które Niepokalana również uświęciła swoją obecnością. Jeszcze krótkie zwiedzanie Paryża, wizyta w bazylice Sacré Coeur i u stuletniej jubilatki –wieży Eiffla. W kościele św. Gerwazego z monastyczną wspólnotą Jeruzalem adorujemy Jezusa, jak w oazie ciszy pośród zgiełku wielkiego miasta. A potem już prosto do Lourdes!
Rano – niespodzianka: musimy interweniować, bo ktoś zapomniał przepiąć nasz wagon i oto mijając Lourdes, mkniemy w kierunku hiszpańskiej granicy, pozostawiając za sobą cel naszej pielgrzymki. Ostatecznie do Lourdes docieramy z niewielkim opóźnieniem. Niektórzy nie potrafią ukryć łez. Wzruszenie sprawia, że dziwnie cisi docieramy do Miasteczka św. Piotra, gdzie w pawilonie św. Wincentego à Paulo przygotowano dla nas noclegi. Po południu, stęsknieni jak dzieci, pędzimy do Groty… Byle prędzej do Mamy! Nawet wspaniały widok pirenejskich szczytów i wybuchająca tu, na wysokości 1200 metrów n.p.m. wiosna, nie mogą nas zatrzymać. Podczas Mszy w kaplicy św. Michała kapłan mówi o Bożych cudach, których często nie dostrzegamy, choć dzieją się na naszych oczach. Kontemplujemy 15 tajemnic różańcowych na ścianach Bazyliki NMP, a potem dołączamy do procesji eucharystycznej. Błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem przynosi wewnętrzny spokój. Ten pierwszy owoc – bliskość Jezusa – w Massabielskiej Grocie jeszcze nabiera smaku. Spotykamy grupę niepełnosprawnych Polaków z Anglii. Żałują, że muszą już wracać do siebie, a my staramy się najlepiej jak można wykorzystać nasz czas; ci, którym pozwolą na to siły wrócą tu jeszcze wieczorem na procesję światła.
Walizki pełne nadziei
W sobotę 8 kwietnia, wczesnym rankiem przemierzamy uśpione, mokre po nocnej ulewie, uliczki prowadzące do Groty, na „naszą” Mszę. Niezwykłe przeżycia potęguje chór zbudzonych ze snu ptaków i szum rzeki. Podobnych dźwięków słuchała zapewne św. Bernadetta. Ksiądz Stefan rozważa słowa Ewangelii: „Nie lękajcie się, bo Ja jestem z Wami”. Lęk świadczy o braku zawierzenia. Postanawiamy zaufać Bogu i Maryi. Kiedy nasi chorzy zanurzają się w wodzie cudownego źródła, wspieramy ich modlitwą różańcową. Opowiadają potem, że tego, co czują od czasu tej kąpieli nie można wyrazić słowami – kojące ciepło, przedziwna lekkość w duszy, uczucie bliskości z Maryją i świadomość, że jest tak, jak ma być, i że tak jest dobrze. Po obiedzie mała wycieczka w Pireneje, do Gavarnie. Figura Matki Bożej, trzymającej w wyciągniętych ramionach Dzieciątko Jezus zdaje się rozdawać Boga przechodniom. Niesiemy Jej pozdrowienie tym, którzy nie zdołali tu dotrzeć. A wieczorem już wszyscy, jak Ona swego Syna, trzymamy w dłoniach zapalone światła. Mieszkańcy świata tu, u Matki, są jedną rodziną. Nasze „Zdrowaś…” powtarzane jak echo, obcymi słowami, sprawia, że czujemy się bliscy – i temu mężczyźnie o bladej twarzy znaczonej cierpieniem, i czarnoskórej siostrze miłosierdzia pchającej wózek starej kobiety. Razem łatwiej nieść swoje krzyże.
Niedzielna Msza w podziemnym kościele św. Piusa X kończy nasz pobyt w Lourdes. Nie sposób uciec od porównań. Ten kościół to Wieczernik. Jest Maryja, są apostołowie i my… w wielotysięcznym tłumie, czekający na Ducha Pocieszyciela. Nagle słyszymy słowa wypowiedzianej po polsku modlitwy. Jeszcze bardziej czujemy się wspólnotą Kościoła, modlącą się do tego samego Boga, dziećmi tej samej Matki. O taką jedność modlił się Chrystus. Zapominamy o własnej odrębności, o naszych kompleksach, o sucharach z zagranicznych darów, o kiepskich butach, po których lourdzcy sklepikarze rozpoznają Polaków, a nawet o naszym ubożuchnym wagonie, bezskutecznie pucowanym na europejskich dworcach. Oprócz wody z cudownego źródła, zabieramy stąd nadzieję i siłę. Będzie nam potrzebna. Wszystkim.
Dotyk świętości
Przed nami jeszcze spotkanie z Ojcem Świętym. Oczekiwane i wytęsknione. Nie opowiemy mu, jak w Monaco otarliśmy się o blichtr tego świata, ani nawet o bezinteresownej serdeczności Ubogich Sióstr i księdza Michała w malowniczej Nicei. Zaniesiemy mu pocałunek Niepokalanej, Tej, której zawierzył całe swoje życie – Totus Tuus. Cały Jej i cały nasz. Czuliśmy to, gdy na ręce naszych kapłanów składał swoje błogosławieństwo dla członków Apostolstwa Chorych, gdy ze wzruszeniem gładził biedne, kruche kości Tomka, całował główkę Michałka, przytulał Asię, Agnieszkę, Czesława… Nasze dłonie, policzki, głowy zapamiętały kojący dotyk dłoni Papieża. Kolejny dar Pięknej Pani z Massabielskiej Groty! Cudów, jakich doświadczyliśmy podczas tej pielgrzymki nie odnotowały lourdzkie rejestry. Zapadły za to głęboko w nasze serca. Wielu z jej uczestników dotarło już do wiecznej Przystani. Wierzę, że nam, pozostałym, Maryja i św. Jan Paweł II pomagają dorastać do świętości.
Zobacz całą zawartość numeru ►