W kolejce po cud
Z tej bezczynności i bezradności zrodziła się we mnie ogromna złość. Na chorobę, na lekarzy, na najbliższych, na samego siebie, także na Boga. To był czas całkowitej beznadziei. Byłem zrezygnowany i właściwie czekałem na śmierć.
2019-02-11
Nie trzeba koniecznie pojechać do Lourdes żeby wiedzieć, że mają tam miejsce liczne cuda. Tyle że „cud” dla każdego może oznaczać coś innego. Cudem może być spektakularne uzdrowienie z jakiejś fizycznej dolegliwości lub śmiertelnej choroby. Cudem może być nawrócenie i odbyta po wielu latach spowiedź. Cudem może być także sama tylko obecność na świętym miejscu i możliwość modlitwy wśród rzeszy pielgrzymów. Cudem może być nawet plastikowy różaniec kupiony w sklepie z pamiątkami przez kogoś bliskiego i podarowany z serdecznością. Cuda nie zawsze dzieją się na naszych oczach. Czasem bywa, że pozostają ukryte przed światem, w głębi ludzkiego serca.
Choć cudów (uzdrowień) w Lourdes, oficjalnie uznanych przez komisje lekarskie i Kościół dokonało się do tej pory zaledwie sześćdziesiąt dziewięć, nie sposób, choćby tylko w kilku zdaniach, wspomnieć o każdym z nich. Warto jednak dla przykładu przywołać niektóre z tych „cudownych interwencji Boga”, wciąż niezmiennie umacniających wiarę i wprawiających w zdumienie miliony ludzi na całym świecie.
Dar Boga
Każde zgłoszone uzdrowienie bada najpierw komisja lekarska z Lourdes. Kiedy uzna je za „stałe” i „potwierdzone”, fakt muszą jeszcze zbadać dwie niezależne komisje medyczne, w tym jedna międzynarodowa, zbierająca się w Lourdes tylko raz do roku. Z kolei aspekty religijne sprawy bada komisja w diecezji, z której pochodzi uzdrowiony, pod przewodnictwem tamtejszego biskupa. W przypadku pozytywnej opinii, biskup podaje ją do publicznej wiadomości.
Tak właśnie się stało w przypadku Serge’a François, uzdrowionego przed dwunastu laty, 12 kwietnia 2002 roku. Pochodzący z Angers we Francji mężczyzna, dziś już emeryt, cierpiał na paraliż lewej nogi i silne bóle. Podczas pielgrzymki do Lourdes po kąpieli w wodzie z cudownego źródełka w Grocie Massabielskiej – miejsca objawień – powrócił do zdrowia. Rok później odbył kolejną pielgrzymkę do sanktuarium i zgłosił tam cud. Wyzdrowienie było całkowite, umożliwiające mu pójście pieszo do Santiago de Compostela trasą długości ponad półtora tysiąca kilometrów.
Jednak dopiero w grudniu 2008 roku międzynarodowa komisja lekarska w Lourdes uznała uzdrowienie za medycznie niewytłumaczalne. Trzeba było jeszcze czekać ponad dwa lata na decyzję Kościoła. Ogłosił ją w niedzielę 27 marca 2011 roku biskup Emmanuel Delmas z diecezji Angers, do której należy Serge François. „Stwierdzone uzdrowienie można uznać za osobisty dar Boga dla tego człowieka, wydarzenie łaski i znak Chrystusa Zbawiciela” – czytamy w oświadczeniu biskupa, który sam jest z wykształcenia lekarzem. Uzdrowienie Serge’a François jest 68. oficjalnie uznanym cudem z Lourdes.
Zamiast Ameryki
O wiele dłużej na uznanie za cud swojego uzdrowienia musiała czekać Włoszka Danila Castelli, która w 1989 roku doświadczyła uleczenia po kąpieli w cudownej wodzie. Wydarzenie zostało uznane jako 69. cud z Lourdes przez biskupa Pavii, we Włoszech.
Danilę Castelli w wieku 34 lat zaczęły nękać nagłe wzrosty ciśnienia krwi, lekarze długo nie mogli rozpoznać przyczyny choroby. Był rok 1982. Pomimo licznych zabiegów, stan jej zdrowia nie ulegał poprawie. Wreszcie usunięto jej chirurgicznie część trzustki, ale i to nie przyniosło rezultatu. Wreszcie, w 1983 roku, lekarze odkryli guz w pobliżu pęcherza. Starali się go usunąć w wielu operacjach aż do 1988 roku, ale bez skutku. Danila miała zamiar odwiedzić klinikę Mayo w USA, zmieniła jednak zdanie i wybrała się na pielgrzymkę do Lourdes razem ze swoim mężem. Zdecydowała się na kąpiel w cudownej wodzie. Zaraz po wynurzeniu poczuła się zupełnie dobrze. Mąż, który był lekarzem, gdy tylko zobaczył żonę powiedział: „Danilla, wiem, że wszystko już minęło. Wiem, że wszystko jest za nami!”.
Kobieta zgłosiła swoje uzdrowienie do Lourdzkiego Biura ds. Obserwacji Medycznej. W ten sposób rozpoczął się proces badania uzdrowienia, zakończony w czerwcu 2013 roku. Biskup Giovanni Guidici z Pavii zadeklarował, że uzdrowienie miało cudowny charakter.
Od tego się zaczęło
Warto wspomnieć także pierwszy cud z Lourdes, który został oficjalnie uznany przez lekarzy i Kościół. Choć jego uznanie dokonało się wedle nieco innych, bardziej uproszczonych procedur, nikt nie ma żadnych wątpliwości, że jest dziełem Boga.
Catherine Latapie przybyła do Massabielskiej Groty wraz z dwójką dzieci. Była osobą cierpiącą na skutek urazów odniesionych w dawnym wypadku. Spadła z drzewa przy zbiorze orzechów i zwichnęła sobie bark oraz uszkodziła rękę. Lekarze poradzili sobie z jej barkiem, lecz dwa palce u ręki pozostały sparaliżowane. Catherine z wielką wiarą zanużyła chorą dłoń w źródełku, a jej palce natychmiast odzyskały dawną sprawność. Miało to miejsce 28 lutego 1858 roku, zaledwie kilkanaście dni po pierwszym objawieniu Maryi.
A kto zajmie się mną?
Pragnę przywołać jeszcze jeden cud. Nie został nigdzie zgłoszony i nikt nie bada jego autentyczności. Jest jednym z tysięcy cudów, o których wiedzą tylko nieliczni. I choć nie mówi o nim cały świat, jest takim samym potwierdzeniem wielkości i dobroci Boga, jak te oficjalnie uznane cuda. Opowiedział mi o nim pan Kazimierz.
Wszystko zaczęło się wiosną 2007 roku. Coraz częściej, zwłaszcza po wysiłku fizycznym, dokuczał mi silny ból pleców. Dotąd byłem okazem zdrowia, więc całkowicie zbagatelizowałem te dolegliwości. Nie poszedłem nawet do lekarza, bo pomyślałem, że to całkiem normalne, jak po ciężkiej pracy coś człowieka „strzyka”. Czasem żona nacierała mnie jakąś maścią albo robiła masaż. Na chwilę ból mijał, ale z tygodnia na tydzień czułem się coraz gorzej. Zdecydowałem się w końcu pójść do lekarza. Po serii badań i konsultacji okazało się, że mam nowotwór kości. Na początku myślałem, że to jakiś kiepski żart, ale szybko dotarło do mnie, że naprawdę jestem śmiertelnie chory. Przez wiele miesięcy lekarze próbowali różnych leków i terapii, by zwalczyć w moim organizmie „nieproszonego gościa”. Bezskutecznie. Schudłem ponad 20 kilogramów i traciłem siły. Ciągle byłem na zwolnieniu lekarskim i nie mogłem już zajmować się wieloma rzeczami, które lubiłem. Z tej bezczynności i bezradności zrodziła się we mnie ogromna złość. Na chorobę, na lekarzy, na najbliższych, na samego siebie, także na Boga. To był czas całkowitej beznadziei. Nie potrafiłem się modlić i z radością przeżywać swojej wiary. Byłem zrezygnowany i właściwie czekałem na śmierć.
W tym samym czasie w mojej parafii zaczęły się przygotowania do pielgrzymki po europejskich sanktuariach maryjnych: Fatima, Lourdes, La Salette, Mariazell... Któregoś dnia zaczepił mnie ksiądz proboszcz i zapytał, czy miałbym ochotę pojechać na tę pielgrzymkę w charakterze „człowieka do pomocy”. „Dajcie mi wszyscy święty spokój! A kto zajmie się mną?” – wykrzyczałem proboszczowi w twarz. Po opamiętaniu i namowach żony zdecydowałem się jednak na wyjazd. To była jedna z najważniejszych decyzji w moim życiu. Wierzę, że to Pan Bóg i Matka Boża chcieli, abym pojechał na tę pielgrzymkę.
Wyjeżdżaliśmy w pierwszą rocznicę mojej diagnozy. Nie sądzę, aby to był zwykły przypadek. Poza tym rok 2008 był rokiem jubileuszu 150-lecia objawień w Lourdes. I właśnie pobyt w Lourdes okazał się dla mnie najważniejszy. Tutaj czułem szczególną obecność i bliskość Boga. Tutaj doświadczyłem opieki i orędownictwa Maryi. Chory pośród chorych, cierpiący pośród cierpiących. Wiele się modliłem, całowałem wnętrze Groty Objawień, dwukrotnie mogłem zanurzyć się w wodzie ze źródła. Z każdą chwilą z mojego serca ustępowały strach i bunt, by mogła w nim zagościć ufność. Na zewnątrz nie wydarzyło się nic szczególnego, ból pleców nie znikął, jak ręką odjął. Czułem jednak, że Bóg dotknął mojego zalęknionego serca i uzdrowił je. Zrozumiałem, że powinienem Mu ufać w każdym położeniu. Wyjeżdżałem z Lourdes uzdrowiony wewnętrznie. Po powrocie okazało się także, że wyniki moich badań są coraz lepsze i że stosowana terapia zaczyna przynosić efekty. Nie wiem jak to możliwe, ale powoli wracałem do zdrowia. Owszem, nie obyło się bez pomocy medycyny, ale głęboko wierzę, że to Matka Boża uprosiła dla mnie skuteczne leczenie. Kiedy z dnia na dzień nabierałem sił, a wyniki badania krwi były dobre, lekarze przecierali oczy ze zdumienia. Nie spodziewali się takich efektów, a już na pewno nie całkowitego wyleczenia. To był przecież agresywny nowotwór kości!
Dzisiaj jestem człowiekiem całkowicie zdrowym. Od pierwszej diagnozy minęło ponad 7 lat. Jak dotąd, choroba nie wróciła. Wierzę i wiem, że moje zdrowie i życie zawdzięczam Bożemu działaniu oraz wstawiennictwu Maryi. Nie potrzebuję medycznych dowodów. Najważniejszym dowodem cudu jest pokój, który noszę w sercu. Kiedy w złości wykrzyczałem wówczas do proboszcza pytanie: „A kto zajmie się mną?”, nie przypuszczałem nawet, że Tą, która weźmie mnie w opiekę, będzie sama Matka Najświętsza.
Zobacz całą zawartość numeru ►