Jezu, ufam Tobie
Wszystkie „moje” sposoby radzenia sobie z chorobą zupełnie zawiodły. Wydawało mi się, że to nie ma sensu, że nie warto walczyć, że nie mam już sił. Zupełnie mnie to przerosło. Powiedziałam wtedy Jezusowi, żeby coś z tym zrobił, bo ja już nie daję rady.
2014-12-30
Od wielu już lat wraz z mężem i księdzem Damianem prowadzimy rekolekcje dla rodzin Domowego Kościoła. Są to głównie rekolekcje tematyczne, które tworzymy od podstaw. Inspiracje do rekolekcji bywają bardzo różne: czasami jakaś dobra książka, ciekawa ikona czy obraz… Zazwyczaj pojawia się jakiś impuls i zgodnie stwierdzamy: „To jest to!”.
Któregoś roku ksiądz Damian powiedział, że ma nowy pomysł i z radością przedstawił nam plan rekolekcji. Ich tytuł brzmiał: „Ecce Homo”. Wysłuchaliśmy tego, co miał do powiedzenia i pierwszą myślą, jaka się we mnie zrodziła było: „Ja nie chcę takich rekolekcji”. Patrzyłam na obraz św. Brata Alberta – „Ecce Homo” i budził we mnie lęk, niepokój, wręcz napawał przerażeniem. Myślałam sobie: „Jak można przez tydzień mówić o cierpieniu? To może być dobry temat na jakieś rekolekcje wielkopostne, ale latem, w czasie wakacji?”. Zupełnie mi to nie pasowało. Pomyślałam jednak, że tyle razy wyjeżdżaliśmy już wspólnie i zawsze były to wspaniałe rekolekcje, więc warto i tym razem zaufać. Widocznie tak ma być.
Trudna diagnoza
Przygotowania trwały kilka miesięcy. Zawiesiliśmy obraz „Ecce Homo” w naszym pokoju, coraz bardziej oswajając się z jego widokiem. Aż wreszcie przyszedł czas rekolekcji. Każdego dnia rozważaliśmy i omawialiśmy fragment obrazu. Patrzyłam na niego przez kilka miesięcy, ale dopiero tam, tak naprawdę, zobaczyłam w tym obrazie Serce Jezusa i ogrom Jego miłości. Od tego momentu widok Chrystusa cierpiącego przestał budzić lęk.
Minęło kilka lat i nawet zapomniałam o obrazie… Nagle, zupełnie niespodziewanie, pojawiły się problemy ze zdrowiem. Rutynowe badania i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Gdy dolegliwości nie ustępowały, kolejne badania i podejrzenie choroby nowotworowej. Był to dla mnie szok. Zadawałam sobie pytania: „A jeżeli to rak, co wtedy zrobię, jak będę żyć?”. Postanowiłam, że będę żyć tak, jak do tej pory: pracować, angażować się w Domowy Kościół, organizować rekolekcje, pomagać naszym dzieciom, cieszyć się każdym dniem. A zmienię tylko jedno – będę więcej się modlić…
Specjalnie dla mnie
Już w czasie biopsji lekarz potwierdził, że to nowotwór. Nie było jedynie wiadomo, czy złośliwy. Wynik miałam otrzymać do trzech tygodni. Czekałam i czułam jak grunt usuwał mi się spod nóg. Pojawiał się lęk i niepokój. Ciągle zastanawiałam się, jaki będzie wynik, co mnie czeka? To niesamowite, jak Bóg działa w moim życiu. Poszłam na niedzielną Eucharystię do naszej Panewnickiej Bazyliki, a tu ogłoszenie, że od poniedziałku przez cały tydzień będą odbywały się pierwsze parafialne rekolekcje dla chorych. Jakby specjalnie dla mnie. Rekolekcje prowadził o. Cyriak Wrzodak (zmarł w maju 2013 roku). Młody kapłan na wózku inwalidzkim, który wrócił chory z misji.
Patron w chorobie
Pierwszego dnia poszłam na rekolekcje i nawet nie przypuszczałam, że będzie to takie trudne. Wokół mnie byli sami starsi, schorowani ludzie. Myślałam sobie: „Co ja tu robię, to chyba jakaś pomyłka, ja do nich zupełnie nie pasuję, to nie może być prawda”. Bardzo ciężko było wejść w tę wspólnotę – wspólnotę ludzi cierpiących.
A potem były pełne ciepła słowa ojca, który małymi kroczkami wprowadzał mnie na drogę choroby, drogę cierpienia. To od niego usłyszałam, że cierpienie jest powołaniem i że gdy ono nas dotyka nie mamy pytać Boga „dlaczego?”, lecz raczej o to, co Bóg chce osiągnąć przez nasze cierpienie, dlaczego je dopuszcza, co możemy zrobić, aby je dobrze przeżyć i wykorzystać… Nie mówił, że mamy się nie martwić, że będzie dobrze, wręcz przeciwnie – że przyjdą chwile, kiedy będzie bardzo ciężko, ale z Chrystusem damy radę! Ojciec Cyriak całym sobą, uczył tego, aby cierpienie przyjmować z radością, aby mimo bólu obdarzać innych uśmiechem.
Ostatni dzień rekolekcji był połączony z udzielaniem sakramentu chorych. Tak sobie pomyślałam, że może zdarzy się jakiś cud, może Bóg mnie uzdrowi…
Gdy rozpoczęła się Eucharystia okazało się, że to 17 czerwca – wspomnienie św. Brata Alberta. Od razu przed oczyma stanął mi obraz Jezusa cierpiącego „Ecce Homo”. Tak bardzo przed nim uciekałam, tak bardzo się przed nim broniłam, a on znowu przychodzi. Pomyślałam wtedy, że to nie przypadek, że przez trzy lata Bóg przygotowywał mnie na ten dzień, że czeka mnie coś wyjątkowego, coś trudnego. Postanowiłam wtedy, że obiorę św. Brata Alberta za patrona na czas choroby i bardzo zapragnęłam jeszcze raz spotkać się twarzą w twarz z Chrystusem z „Ecce Homo”.
Będę z tobą
Po kilku dniach wraz z mężem i księdzem Damianem, wybraliśmy się do Krakowa. Pobyt w Krakowie rozpoczęliśmy od Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. „Ecce Homo” chciałam zostawić na koniec. Najpierw była Msza przed obrazem Jezusa Miłosiernego, a później wstąpiliśmy do kaplicy Najświętszego Sakramentu. Gdy tam się modliliśmy przyszedł sms z wiadomością, że są już wyniki biopsji. Nie chciałam już dłużej czekać, więc prosto z Łagiewnik pojechaliśmy do lekarza. Okazało się, że jest to nowotwór złośliwy. Czułam, że tak będzie. Było we mnie sporo lęku przed tym, co mnie czeka, nie wiedziałam, co robić, gdzie iść, czułam się zupełnie bezradna, jednak nie było we mnie rozpaczy. Jezus dał mi siłę, żebym potrafiła przyjąć tę wiadomość ze spokojem. Był to natomiast najtrudniejszy moment dla mojego męża. On mocno wierzył w to, że wynik będzie dobry. W pierwszym momencie trudno było mu przyjąć, że jest inaczej. Mimo tego usłyszałam wtedy najpiękniejsze słowa, jakie każda żona chciałaby usłyszeć w takiej sytuacji: „Przejdziemy przez to razem, ja będę z tobą”. Za słowami poszły też czyny. Mąż zwolnił się z pracy i założył własną firmę, (co wcale nie było łatwe), aby być bardziej dyspozycyjnym i móc towarzyszyć mi w chorobie. Przed samą operacją jeszcze raz pojechaliśmy do Krakowa do Sanktuarium „Ecce Homo”. Gdy tam przyjechaliśmy, ze zdziwieniem stwierdziłam, że to nie jest to – że o wiele bardziej ciągnie mnie do Łagiewnik. Miałam wrażenie, że Chrystus chce mi powiedzieć: „Nie bój się, nie myśl o cierpieniu, o tym co cię czeka, tylko Mi ufaj!”.
Tylko Mi ufaj
Potem była operacja, kolejny wynik i okazało się, że mam najgorszą odmianę nowotworu piersi, najbardziej złośliwą, z najgorszymi rokowaniami. I znowu: „Tylko Mi ufaj!”. Choć nie było to proste oddawałam wszystko Jezusowi, ciągle powtarzając: „Jezu, ufam Tobie, Tobie się oddaję, uczyń ze mną, co zechcesz!”
Zaczęła się chemioterapia z wszystkimi skutkami ubocznymi. Przez cały czas jej trwania starałam się pamiętać o słowach o. Cyriaka, aby dobrze wykorzystać ten czas, aby nadać mu sens. Każda chemia była więc w jakiejś konkretnej intencji. Gdy było najtrudniej, wiedziałam, że ta dana osoba najbardziej potrzebuje mojej modlitwy, mojej ofiary. A Jezus ciągle powtarzał: „Nie bój się! Tylko Mi ufaj!”. Więc ufałam, a On dawał siłę i moc. Bywały jednak chwile, kiedy było bardzo ciężko, kiedy nie potrafiłam się modlić. Wtedy inni modlili się za mnie. A ja myślałam o tym, byle tylko wytrwać do końca. Jeszcze tylko trzy, jeszcze tylko dwie, jeszcze tylko jedna chemia. Tak bardzo chciałam, aby to się już skończyło, aby znów było normalnie.
Kryzys
Z radością jechałam na ostatnią chemię i gdy myślałam, że mam już wszystko za sobą, okazało się, że muszę poddać się radioterapii. Znowu pojawił się lęk przed tym, co mnie czeka i Jezusowe: „Nie bój się! Tylko Mi ufaj!”. Kilka dni przed radioterapią dowiedziałam się, że zostanę babcią. Była to najpiękniejsza wiadomość, na którą tak bardzo czekałam i dawała niesamowitą siłę. Tak bardzo chciałam walczyć, aby jeszcze zdążyć zobaczyć to maleństwo, przytulić, pokazać mu, co znaczy miłość babci. Wydawało się, że radioterapia minęła bez komplikacji, jednak po kilku dniach od jej zakończenia zaczęły się problemy. Coraz większa rana, coraz większy ból i zupełna bezsilność. Kolejny szpital i okazuje się, że rana jest tak rozległa, że konieczny będzie przeszczep skóry. Dla mnie był to czas największego kryzysu i chyba najważniejsze w moim życiu rekolekcje. Tego nie potrafiłam już przyjąć. Wszystko we mnie się buntowało: „Dlaczego jeszcze to?, dlaczego ciągle mało?”. Wszystkie „moje” sposoby radzenia sobie z chorobą zupełnie zawiodły. Wydawało mi się, że to nie ma sensu, że nie warto walczyć, że nie mam już sił. Zupełnie mnie to przerosło. Powiedziałam wtedy Jezusowi, żeby coś z tym zrobił, bo ja już nie daję rady.
Znamię Serca
I wtedy On zaczął działać i wydarzył się cud. Choć byłam przygotowywana do przeszczepu, rana zaczęła sama się goić. Lekarze nie potrafili w to uwierzyć. Z każdym dniem przybywało zdrowej skóry i po dwóch tygodniach mogłam wrócić do domu. Rana się zagoiła, ale blizny pozostały. Bardzo trudno było mi zaakceptować mój wygląd, moje oszpecenie, moją niepełnosprawność. Gdy na jednych z rekolekcji dzieliłam się podobnym świadectwem, po zakończeniu podeszła do mnie pewna osoba i powiedziała, że gdy słuchała tego, co mówię, to pomyślała sobie, że na mojej piersi Bóg wymalował takie samo serce, jak na obrazie „Ecce Homo”. To było niesamowite. Od tej pory zupełnie inaczej patrzę na to moje okaleczone ciało. Od Serca Jezusa uczę się miłości i to Serce staram się dawać innym. Od Jego Serca uczę się, jak być dobrą żoną, mamą i babcią, a Jezus nieustannie błogosławi. Minęły już trzy lata. Czuję się dobrze i mam dobre wyniki. Doczekałam się dwóch wnuczek: Antoniny i Marty, a teraz czekamy na narodziny Wojtusia. Nieustannie dziękuję Bogu za dar ich życia oraz za każdy nowy dzień, jaki mi daje. Nie wiem, co jeszcze przede mną, co Bóg dla mnie przygotował, ale ciągle powtarzam: „Jezu, ufam Tobie, uczyń ze mną, co zechcesz!”.
Zobacz całą zawartość numeru ►