Kiedy śmierć rodzi życie
Tamtego dnia przebyłam drogę pomiędzy życiem i śmiercią, pomiędzy powitaniem i pożegnaniem – z całym mistycznym i cielesnym wymiarem tych zdarzeń.
2015-01-28
Historia ta, jakkolwiek zadziwiająca i po ludzku trudna do wytłumaczenia, wydarzyła się naprawdę i stanowi wyraźny znak Bożej mocy i Jego obecności w moim życiu.
Pani Agnieszka
Zdarzyło się to w 1997 roku, kiedy zaangażowana byłam w posługę hospicyjną. Moją podopieczną była wówczas prawie 90-cio letnia pani Agnieszka, u której stwierdzono nieoperacyjny nowotwór piersi. Chodziłam do niej rano lub po pracy, żeby spełniać rozmaite czynności pielęgnacyjne, podać leki, porozmawiać, czy po prostu – być w pobliżu. Bardzo wiele ze sobą rozmawiałyśmy. Opowiadała mi o nieżyjącym mężu, o jedynej córce, która zmarła przed laty, rodząc dziecko, o różnych zdarzeniach z jej długiego życia. Była osobą pogodną i otwartą na ludzi. Interesowała się także moją pracą w Apostolstwie Chorych i całym tym dziełem, w które zaangażowała się z wielkim entuzjazmem. Jak to się zwykle dzieje pomiędzy hospicjantem a podopiecznym – w miarę upływu czasu, zrodziło się między nami jakieś nieuchwytne porozumienie serc, jakaś niewyrażalna słowami więź. Po pracy przełykałam w pośpiechu zupę, by jak najszybciej biec do pani Agnieszki. Często zastawałam ją leżącą na podłodze koło łóżka, z którego usiłowała się wydostać, aby o własnych siłach udać się do łazienki.
Co z Karolinką?
W tamtym czasie moja najstarsza córka wychodziła za mąż. Pani Agnieszka prosiła, bym jej o wszystkim opowiadała; opisała ceremonię ślubną i wesele, pokazała zdjęcia. Córka przebyła w wieku 20 lat częściową resekcję jajnika, cierpiała na endometriozę, miewała krwotoki. Lekarze nie dawali jej nadziei na dziecko. A jednak udało się! Niestety ciąża była zagrożona i trzeba było pójść do szpitala. Pani Agnieszka oznajmiła mi, że odtąd każdego dnia będzie ofiarować swoje cierpienia w intencji mojej Karoliny i mającego się urodzić dziecka. Często zastawałam ją odmawiającą modlitwy z dyplomu Apostolstwa Chorych, który jej przyniosłam. Pierwsze jej słowa, kiedy przychodziłam, były zawsze takie same – „Co z Karolinką?”. Czułam, że w jakimś sensie utożsamia się z całą tą sytuacją poprzez własne przeżycia związane ze śmiercią córki, która, gdyby żyła – byłaby dokładnie w moim wieku!
Rodzenie kontra umieranie
Mijały dni i tygodnie, Karolina leżała przykuta do szpitalnego łóżka z kroplówkami podłączonymi do żył w obu rękach. Jej mąż, pomimo nawału pracy, przyjeżdżał do niej każdego dnia – czuły i wspierający. W połowie czwartego miesiąca stan mojej córki nagle się pogorszył i wystąpiły silne skurcze macicy. Lekarz prowadzący robił wszystko, co w jego mocy, aby powstrzymać przedwczesną akcję porodową. Zaaplikował jej jakieś najnowsze lekarstwo i nie odchodził od jej łóżka. Z wielkim trudem udało mu się w końcu opanować sytuację. Gdy czasem udawało mi się złapać go na szpitalnym korytarzu, w odpowiedzi na moje pełne lęku pytania pozwalał mi mieć ostrożną nadzieję. Pozostawało tylko oczekiwanie i modlitwa. Dalsze miesiące upływały pod znakiem heroicznej cierpliwości Karoliny, leżącej bez ruchu z kroplówkami w żyłach, wspieranej codziennym ofiarowaniem cierpień przez panią Agnieszkę.
Tymczasem zbliżały się 90-te urodziny pani Agnieszki. Nasz ówczesny kapelan hospicyjny odprawił w jej domu Mszę Świętą, w której uczestniczył cały nasz zespół – pani doktor, pielęgniarki i dwie pozostałe wolontariuszki, a także zaproszeni sąsiedzi. Po Mszy był tort, kawa i… radość, jaką dać może tylko podobna wspólnota.
W kolejnych miesiącach stan pani Agnieszki ulegał stopniowemu pogorszeniu, choć nadal – ku zdumieniu wszystkich – dzielnie się trzymała. Posługa hospicyjna zazwyczaj obejmuje ostatnie (terminalne) stadium choroby i w mojej jedenastoletniej praktyce tylko raz przez tak długi okres mogłam towarzyszyć chorej osobie.
Nowe życie
Pani Agnieszka nie ustawała w gorących modlitwach w intencji Karoliny i w miarę zbliżania się terminu porodu była o nią coraz bardziej niespokojna. Wyraźnie ubywało jej sił, już niewiele mówiła, prawie nie jadła. Nadszedł wreszcie pamiętny dzień 28 czerwca 1998 roku. Zadzwonił do mnie zięć z wiadomością, że Karolina zaczęła rodzić. Zawiadomiłam pozostałe wolontariuszki, żeby zaopiekowały się panią Agnieszką, a sama pojechałam do szpitala. Córka leżała na sali przedporodowej z silnymi już bólami. Było wczesne popołudnie, lekarz zapewnił mnie, że do wieczora będzie po wszystkim. Radził, żebym wróciła do domu. Tak też zrobiłam. O 20-tej niespokojna zadzwoniłam na oddział i dowiedziałam się, że jeszcze nic się nie wydarzyło, ale tętno dziecka słabnie i główka nieprawidłowo układa się do porodu. Zadzwoniłam również do wolontariuszek, by zapytać je o stan pani Agnieszki. Powiedziały, że jest już w agonii.
Około północy ordynator, który był wrogiem interwencji chirurgicznych, desperacko ponaglany przez lekarza prowadzącego mojej córki, uległ w końcu jego prośbom i w ostatniej chwili zgodził się na wykonanie cesarskiego cięcia. Na świat przyszła zdrowa, prześliczna córeczka, ku wielkiej radości obojga rodziców i dziadków. Kiedy po nieprzespanej z niepokoju nocy przyjechałam do szpitala, pozwolono mi wejść na salę. Z drżącym sercem otwarłam drzwi. Na łóżku obok mojej córki ujrzałam uśpione mocnym snem, różowe maleństwo – cud nowego życia! Pielęgniarki pozwoliły mi zabrać dziecko w kołysce na kółkach na korytarz. Woziłam je, podczas gdy wyczerpana porodem Karolina spała. Wkrótce zmienili mnie pozostali, szczęśliwi dziadkowie, którzy przybyli powitać pierwszą wnuczkę.
Owocowanie Krzyża
Prosto ze szpitala pojechałam do pani Agnieszki; było już późne popołudnie. Wolontariuszki krzątały się po mieszkaniu. Chora leżała na łóżku, jakby bez życia, a ja czułam, jak bardzo stała mi się bliska przez te jedenaście miesięcy wspólnej drogi. Czarne ubrania leżały obok na krześle. „A więc to już? To pożegnanie?” – pomyślałam i ze ściśniętym sercem podeszłam bliżej. Pochyliłam się nad nią – wydawała ostatnie tchnienia. Szepnęłam jej do ucha: „Pani Agnieszko, Karolina urodziła szczęśliwie”. Dwie łzy spłynęły spod jej zamkniętych powiek. Dla mnie były one jej niemą odpowiedzią.
Tamtego dnia przebyłam drogę pomiędzy życiem i śmiercią, pomiędzy powitaniem i pożegnaniem – z całym mistycznym i cielesnym wymiarem tych zdarzeń. Po raz kolejny odczułam, jak wielką łaską jest dotknięcie tajemnicy cierpienia, ofiary i śmierci, które włączone w Krzyż – przynoszą owoc życia.
Córka Karoliny – Natalia skończyła 17 lat i chodzi do szkoły średniej, a ja do dziś dziękuję Bogu za dar cierpienia pani Agnieszki. Otrzymałam dużo więcej niż dałam.
Zobacz całą zawartość numeru ►