Niebo niespokojne
Świadectwo osoby od lat chorej na stwardnienie rozsiane.
2015-05-02
Pragnę krótko opowiedzieć historię mojego życia i kilku wydarzeń, które dla mnie samej pozostają tajemnicą i zadziwiającym darem.
Coś nowego
Byłam zdrową i silną dziewczyną. Przyszedł rok 1970. Nagle zaczęło dziać się coś niepokojącego z moim zdrowiem. Któż z nas nie zna tego stanu, kiedy pierwsze objawy choroby zaczynają wkradać się w życie, najpierw niby to niewinnie, a z czasem coraz bardziej burzą jego dotychczasowy rytm. Sześciotygodniowy ból głowy z utratą przytomności poprzedził diagnozę: stwardnienie rozsiane. Zaraz przy pierwszym rzucie choroby zostałam całkowicie przykuta do łóżka. Trudne było to przejście z życia w ciągłym ruchu do takiego zakotwiczenia w miejscu. Nabywałam trudnych doświadczeń bycia pacjentem, odsyłana ze szpitala do szpitala przez 7 lat. Pamiętam, że moje łóżko znajdowało się przy oknie, przez które oglądałam niebo. Mój kwadrat nieba był równie niespokojny jak ja.
Kiedyś tylko obserwowałam sceny ze szpitalnego życia, bo w nim pracowałam. Teraz sama zostałam uczestniczką tej szpitalnej codzienności. Upokarzająca rutyna zabiegów, kiedy trzeba pozbyć się dumy i miłości własnej. Dramat bezsilności i uzależnienia. Mozolna rehabilitacja.
Z czasem, po okresie początkowego szoku wywołanego nową sytuacją, zaczęłam szukać takich sposobów aktywności, które byłyby na miarę moich sił i pozwoliłyby te mizerne siły wykorzystać. Jest taka dobra zasada, która mówi, że lepiej skupić się na tym, co człowiekowi jeszcze pozostało, niż rozpamiętywać to, co utracił. Z drugiej strony, moi przyjaciele cały czas byli blisko, myśleli jak i w czym pomóc. Dzięki nim ukończyłam studia, mimo iż byłam przykuta do łóżka. To wielki dar zaznać prawdziwej, głębokiej przyjaźni.
Pozostać aktywnym
Kolejny etap rozwoju choroby wymagał „zaprzyjaźnienia się” z wózkiem inwalidzkim. Przyszło mi to chyba łatwiej niż oswojenie się z ciągłym leżeniem w łóżku. Pewnie już dojrzalej patrzyłam na sprawę i nie widziałam w wózku symbolu własnej klęski, a jedynie środek który umożliwi mi zachowanie kontaktu z zewnętrznym światem. Możliwość prowadzenia aktywnego życia była dla mnie ważna, więc jeśli wymagała pogodzenia się z wózkiem, było dla mnie oczywiste, że muszę to zrobić. Ucząc się żyć z przewlekłą chorobą, trzeba w pewnym momencie ustalić sobie hierarchię ważności spraw. Bezczynne siedzenie w domu zupełnie nie leżało w mojej naturze. Zaczęłam więc szukać czegoś czym mogłabym się zająć, mając dużo czasu i niewiele sił. Sporo myślałam wtedy o innych osobach, które przechodzą przez podobne doświadczenia i o tym, że chciałabym być z nimi, włączyć się w organizowanie wzajemnej pomocy.
Zaczął się ważny rozdział mojego życia, jakim było Stowarzyszenie SM i Rodzina Matki Bożej Bolesnej. Nie będę tu wspominać żadnych działań, w których brałam udział, chcę tylko napisać o ludziach – o chorych, których spotkałam. Wśród tych kontaktów wiele było przelotnych spotkań, zaledwie kilka minut rozmowy, ale każde z nich mam do dziś w pamięci i w sercu. Były też kontakty trwające wiele lat, które przerodziły się w przyjaźnie. Wszystkie one pozostały jakimś życiowym bogactwem dla mnie. Wszystkie jakoś wpłynęły na moje patrzenie na ludzi i świat. Uczyły pokory wobec drugiego człowieka, którego życie wydawało się czasem tak trudne, ból tak duży, że nie do uniesienia. Uczyły przyjmować życiowe trudności nie tracąc nadziei, pogody ducha, wewnętrznej radości.
Bez odwrotu
Przyszedł czas trudniejszy – stan mój się pogorszył – pęknięcie żołądka, ciężka operacja. Nie mogłam przyjmować żadnych posiłków, miałam silne bóle, czasami nie do wytrzymania i nieustanne krwotoki. Diagnoza: nowotwór żołądka i przełyku. Nie mogłam się poruszać i prawie nie mogłam oddychać. Zaczęły się długie miesiące dosłownego balansowania na granicy życia i śmierci. Nagłe zapaści i okresy trochę stabilniejsze, w których jednak cały czas duszność była tak duża, że nie mogłam mówić i połykać. Początkowo byłam przekonana, że taki stan potrwa trochę i wszystko wróci do normy, że będę mogła znowu siąść na wózek i żyć jak dotąd. Pomału jednak docierało do mojej świadomości, że to nie jest stan przejściowy. W momencie kiedy zakończyły się badania i konsultacje dotyczące stawiania nowej diagnozy zapytałam wprost o rokowania na przyszłość. Nie umiałam żyć, nie znając prawdy. Okazało się, że nie ma szans na poprawę. Ten dzień będę zawsze pamiętać. Leżałam wtedy na „eRce”, kompletnie sparaliżowana, dusząc się.
On jest Panem!
Paradoksalnie doświadczyłam wtedy bardzo mocno, że prawdziwie ponad tym wszystkim jest Pan Bóg, że gdy jest najciemniej i najtrudniej, Pan Jezus prawdziwie jest najbliżej i że absolutnie nic nie jest w stanie Mu przeszkodzić, aby ludzkie serce utulić swą miłością. Jest w tym bólu i cierpieniu, koi taki straszny ludzki lęk, poczucie, że wszystko już zawiodło, że medycyna nie jest w stanie ani trochę uśmierzyć cierpienia. Fizycznie może nie być żadnej ulgi i niby nic się nie zmienia, a jednak... zmienia się wszystko. Tylko ufność, taka bezgraniczna i wbrew wszystkiemu, że On jest i czuwa nad wszystkim, może być lekarstwem dla człowieka w takim stanie. „Bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie – mówi Pan” (Iz 54, 10). Wszystkie ludzkie środki mogą zawieść, ale Jego miłość nigdy nie zawiedzie.
W życiu doznałam różnych cierpień, różnych bolesnych doświadczeń. Tylko z Bożą pomocą zniosłam je wszystkie i cierpiałam w łączności z Jezusem. Obecnie nie chciałabym się z nikim zamienić na inny los, bo czuję, że Bóg specjalnie przeznaczył go dla mnie. Kocham Go za to, że nauczył mnie jak zmieniać cierpienia w skarb nieocenionych zasług. Przeżyte cierpienia sprawiają, że jestem tym, kim jestem. One mnie zmieniły i pociągnęły za Nim. One rzeźbiły mój charakter, ubogacały mą duszę, uszlachetniały ją, upodabniały bardziej do Niego, Męża Boleści. Dziękuję za nie. Choć zawsze wzdrygam się i drżę na całym ciele na myśl o nowych doświadczeniach, wiem, że przez nie jeszcze bardziej pragnie ubogacić mą duszę. Całkowicie oddałam się Bogu, zawierzyłam Jego planom, zaufałam Jego miłości. Przez miłość jednoczę się ze wszystkimi cierpiącymi. Daleko mi do wyżyn doskonałości. Brak mi do tego dostatecznej siły, wiary i miłości, które dają odwagę. Życie moje jest wielką niewiadomą. Jestem jednak spokojna, bo zawierzyłam Bogu. Otrzymałam od Boga wiele łask, których może nie umiałam kiedyś dostrzec. Patrząc z perspektywy lat na własne życie uświadomiłam sobie, że mam za co Panu Bogu dziękować. Zdobyłam wykształcenie, zawód, wspaniałych przyjaciół. Mam czas na to, by dziękować Bogu za Jego dary. Przecież zanim brylant zacznie lśnić, musi najpierw przejść szlif. Tak też było i jest w moim życiu.
Zobacz polecane teksty numeru ►
Chcesz już dziś przeczytać aktualny numer „Apostolstwa Chorych”? Zamów prenumeratę papierową lub elektroniczną.