Codziennie ciężko ćwiczę

Lekarz pooglądał Anetkę i powiedział: „Proszę pani, córka jest ślepa, głupia i nie do życia. To nie jest dziecko dla mnie. Niech pani sobie idzie z nim do swojego lekarza”.

Anetka mimo swojej niepełnosprawności jest pogodna i aktywna. Bierze udział w Olimpiadach Specjalnych.

zdjęcie: ARCHIWUM OŚRODKA W RUDZIE ŚLĄSKIEJ-HALEMBIE

2016-04-01

Miałam bardzo dobrego, szanującego mnie męża, Joachima. Razem przeżyliśmy 44 lata. Nasza miłość dała życie dwójce dzieci. Najpierw urodził się nam syn, Romuald, a potem córka, Anetka. Przyszła na świat po 15 latach małżeństwa. Bardzo na nią czekaliśmy. Okazało się jednak, że ma porażenie mózgowe. Dodatkowo, po porodzie, na siedem miesięcy zostałam w szpitalu, bo pojawiły się komplikacje – przeszłam operacje, w wyniku których nie mogłam już mieć potomstwa. Byłam zdruzgotana. Mąż przez ten czas sam opiekował się córką. Dobrze, że miałam w nim oparcie, bo bardzo buntowałam się i jeszcze długo to trwało, zanim zrozumiałam, że widocznie taka jest wola Boża. Nie moja…

Chciałam przywrócić radość

Miałam wtedy 33 lata, mąż – 38, więc byliśmy jeszcze młodzi. Kiedy córka miała niecały roczek, zostałam skierowana z nią do specjalisty. Podczas wizyty powiedziałam, że mam córkę z porażeniem mózgowym, jesteśmy z mężem załamani i nie wiemy, co robić. Lekarz pooglądał Anetkę i powiedział: „Proszę pani, córka jest ślepa, głupia i nie do życia. To nie jest dziecko dla mnie. Niech pani sobie idzie z nim do swojego lekarza”. To był dla mnie szok. Przyszłam po pomoc, a dostałam cios. Byłam tak roztrzęsiona, że nie wiem jakim cudem wróciłam do domu. Dobrze, że byłam wtedy z synem, który zaopiekował się swoją siostrą. Po tym wydarzeniu byłam w depresji – nawet przestałam chodzić z dzieckiem do przychodni. Jednak pewnego razu nasza lekarka przyszła do nas do domu, wytłumaczyła wszystko, co było związane z chorobą i zmobilizowała mnie: „Nie może się pani załamywać, córkę trzeba leczyć”. I tak powoli wiara czyniła cuda. Zaczęłam walczyć o Anetkę. To był okres – przyznam – kiedy szukałam pomocy wszędzie. Chciałam przywrócić radość. Ciężkie jest bowiem życie z tak chorym dzieckiem. Dużo się jednak modliłam i jakoś trwałam.

Płacz, płacz – będziesz mieć ładne oczy…

„Panie Jezu, dlaczego?!” – buntowałam się nieraz – „przecież tak tego dziecka pragnęliśmy!”. W końcu jednak dotarło do mnie, że Bóg od nas czegoś chciał. Tylko bardzo dużo czasu potrzebowałam, żeby to zrozumieć. A Bóg chciał nam powiedzieć, że mamy za kogoś cierpieć. Jeśli nie za siebie, to za kogoś. To jest pokuta na ziemi, aby zbawić siebie albo komuś innemu pomóc się zbawić… Tak to rozumiem: Bóg nas stworzył po to, by mieć z nas pożytek w zbawianiu. Dał nam wolę, rozum, zdrowie i siły w jakimś konkretnym celu, ale żeby zrozumieć w jakim, to trzeba dużo myśleć, starać się to wyczuć. I trzeba mieć silną wiarę – słuchać tego, co Bóg mówi. Tym bardziej, że w niepełnosprawności i chorobie są trudne chwile – człowiek się załamuje i płacze. Gdy tak miałam, mój mąż mawiał pogodnie: „Płacz, płacz – będziesz mieć ładne oczy”. Trzeba mieć świadomość, że te czarne momenty są jednak przejściowe i potem przychodzi radość. W trudnych chwilach warto zająć umysł czymś innym – ja rozwiązuję krzyżówki, żeby oderwać się od złych myśli, żeby nimi nie szkodzić sobie i innym.

Tatuś jest zawsze z nami

A człowiek cały czas uczy się – najczęściej na własnych błędach. Teraz jestem bardziej chora niż moja córka. Kiedyś złościłam się na nią, że rano nie potrafiła stanąć na nogi. Mówiłam: „Całą noc leżysz, śpisz, nic nie robisz i rano masz takie sztywne nogi, że nie mogę cię postawić!”. Teraz dopiero – kiedy cierpię na zanik mięśni i nie potrafię sama się ruszyć – zrozumiałam, że to nie była wina mojej Anetki. Tak więc człowiek uczy się od narodzin aż do śmierci i nigdy nie jest za mądry…

Wieczorem dziękuję Bogu za cały dzień, za ludzi, których spotkałam: i za złych, i za dobrych. I czuję więź z Bogiem bez przerwy, na okrągło. Czuję tę więź tak samo, jak z mężem, którego nie ma już od 9 lat. Czasami córka się skarżyła: „Tatusia z nami nie ma”. A ja wtedy zawsze odpowiadałam: „Anetko, tatuś zawsze jest z nami. On wszystko widzi i słyszy, choć go nie widać”.

Gdy mam więc problemy, wtedy rozmawiam z Bogiem, skarżę się, proszę o pomoc: „Co mam zrobić? Potrzebuję czegoś i nie mam możliwości tego zdobyć”. I nagle, ni stąd ni zowąd, ktoś przychodzi do mnie albo dzwoni: „Wiesz, idę do sklepu, chciałam cię też odwiedzić – może ci coś kupić po drodze? I jest rozwiązanie”. Nie mogę więc na nic narzekać, mimo tego, że czasem jest mi ciężko.

Załamanie jest częścią choroby

Energię do tego, aby – pomimo cierpienia – być pozytywnie nastawionym do innych czerpię z wiary i z modlitwy. Gdy wstaję rano, to najpierw proszę Ducha Świętego, aby oświecał mnie przez cały dzień, abym rozumiała nie tyle siebie, co drugiego, nawet tego, który mi dokucza. Chociaż, wiadomo, jest czasem bunt wewnętrzny. Łzy i śmiech przeplatają się u mnie na każdym kroku. Jednak mobilizuję siebie i innych; nie można się poddawać! Bo załamanie jest częścią choroby, która się dobija do naszego życia. Każdy z nas ma w życiu takie okresy, kiedy ciągle myśli o swoim cierpieniu: tak mi ciężko, tak mi źle, ja sobie nie dam rady. I to jest najgorsze, co może nam się przytrafić, bo gdy tak się leży zniechęconym i nie ma się na nic ochoty, to za tym następuje brak wiary. A bez wiary żyć się nie da. Człowiek może żyć tylko wiarą. Gdy ona jest, to nie tylko znika rozpacz, ale ma się tyle różnych rzeczy do zrobienia, że zaczyna brakować czasu.

Córka też buntowała się przeciw temu, co ją spotkało. „Dlaczego nie mogę chodzić?” – pytała. „Kochanie, widocznie Bóg tak chciał, widocznie cierpisz za kogoś” – tłumaczyłam. „A za kogo?” – dopytywała się. „Nie wiem, kochanie, Bóg to jednak wie. Może za mamę, może za tatusia?” – próbowałam znaleźć odpowiedź. „A czemu tak jest, że musimy cierpieć?” – nie dawała mi spokoju. Wiele musiałam się natrudzić, by nie tylko dla siebie, ale i dla niej odnajdywać sens.

A kochasz mnie?

Moja córka przez 20 lat, jeszcze do niedawna, była podopieczną Ośrodka Caritas dla Niepełnosprawnych w Rudzie Śląskiej-Halembie – blisko Bytomia, w którym mieszkam. Od stycznia jest daleko – we wspólnocie „Burego Misia” w Kościerzynie, w województwie pomorskim. Choć rozstanie z nią było dla mnie straszne, to jednak wiem, że tam będzie jej lepiej, gdyż w perspektywie kolejnych lat i tak musiałaby zmienić ośrodek. Mam z nią kontakt telefoniczny i wiem, że jest szczęśliwa. Gdy bardzo cierpię z powodu rozłąki, to teraz Anetka pociesza mnie: „Mamusiu, proszę cię, nie płacz. Przyjedziesz do mnie? A kochasz mnie?”. I wtedy odpowiadając – „Tak, kocham cię” – wiem, że nie mogę się załamywać, bo muszę być dla niej, bo jest dla mnie tak ważna.

Żal mi też rozstania z ośrodkiem w Rudzie Śląskiej-Halembie. I nie chodzi mi tylko o dobrą opiekę nad córką. To miejsce stało się dla mnie drugim domem. Tam zawsze bardzo dobrze się czułam. Tam zawsze byłam w gronie ludzi, którzy mnie szanowali. Na których pomoc i uprzejmość mogłam zawsze liczyć. Gdy w zeszłym roku ukończyłam 70 lat, to z okazji urodzin doznałam tam wiele ciepła i życzliwości. Dotąd nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo byłam tam kochana… Uświadomiłam sobie, że tam czuję się jak w rodzinie, bo zawsze wśród ludzi, nigdy sama, odepchnięta. Dlatego zawsze przyjeżdżając do ośrodka, czułam się tak szczęśliwa. Będzie mi brakować tej wspólnoty, jak i wsparcia duchowego, które tam otrzymywałam.

Żarty w głowie

Staram się zrozumieć drugiego człowieka, „wyczuć” go. Słucham tego, co mówi. Jakie ma problemy. I zastanawiam się czy są one tak straszne, jak je przedstawia. Okazuje się, że czasami inni mają dużo gorzej niż my i się nie załamują. Trzeba więc myśleć o drugim człowieku, kiedy ma się ochotę narzekać na swoją sytuację. Kiedy więc cierpię i przeżywam coś trudnego, to staram się być wyrozumiała dla drugiego, bo on też cierpi, jego też boli – może nawet bardziej niż mnie? Trudno to przecież porównywać, bo każdy ból jest inny. Staram się cierpienie złagodzić uśmiechem albo dowcipem. „Pani jest zawsze uśmiechnięta” albo „Pani to tylko żarty w głowie” – słyszę i odpowiadam: „Ja tak muszę. Gdyby człowiek żył tylko swoim cierpieniem, to by się załamał”. Trzeba przecież żyć dalej, nawet – a może tym bardziej – gdy jest się samotnym.

Dobre intencje Bóg błogosławi

Mimo choroby staram się wykonywać proste prace samodzielnie – choć trwa to długo, sama np. gotuję i zmywam. Czasem się złoszczę, ale nigdy nie klnę, bo to nie pomaga. Zwracam też na to uwagę innym. Wtedy czasem słyszę: „Aleś ty święta!”. Na co odpowiadam: „Nie jestem święta, ale chciałabym nią być”.

Teraz najważniejsza jest dla mnie rehabilitacja. Mimo skromnych funduszy korzystam z pomocy specjalisty. Codziennie ciężko ćwiczę. Strasznie bolą mnie plecy i nogi, ale muszę walczyć o to, żeby się rozciągnąć. Robię to głównie dla córki, bo chcę ją odwiedzić w Kościerzynie. Dobre intencje Bóg błogosławi, a wiara czyni cuda.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, 2016-nr-04, Numer archiwalny, Miesięcznik, Autorzy tekstów, Panorama wiary, pozostali Autorzy

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024