Sweterek i powidła
Na koniec naszej krótkiej rozmowy, pani wyciągnęła z siatki mały słoiczek i wręczyła mi go, mówiąc: „Nie ma słów, którymi potrafiłabym wyrazić swoją wdzięczność panu doktorowi. Proszę przyjąć te powidła własnej roboty, bo to jest jedyna rzecz, którą mogę się podzielić. Nic więcej nie mam”.
2016-10-06
Lekarzem jestem od siedmiu lat. Opowiem krótko o swojej pracy i o pewnym wydarzeniu, które pomogło mi lepiej zrozumieć, co to znaczy naprawdę pomagać ludziom.
Medycyna wymarzona
O wyborze studiów medycznych myślałem od początku nauki w liceum. Interesowałem się biologią i anatomią, a dodatkowo marzyłem o pracy, która umożliwi mi bliski kontakt z ludźmi. Postanowiłem więc, że spróbuję swoich sił na medycynie. Coś mnie ewidentnie pociągało w tym kierunku. Na medycynę dostałem się dopiero za drugim razem. Studia były dla mnie ciężką pracą, ale jednocześnie spełniałem swoje marzenie. Cieszyłem się na myśl o rozpoczęciu w niedalekiej przyszłości lekarskiej praktyki. Po zdaniu wszystkich wymaganych egzaminów, po obowiązkowym stażu oraz po uzyskaniu prawa do wykonywania zawodu rozpocząłem wędrówkę po szpitalnych oddziałach w celu wyboru specjalizacji. Wahałem się między okulistyką, pediatrią i ortopedią. Ostatecznie wybrałem okulistykę.
Niedawno skończyłem specjalizację i pracuję na szpitalnym oddziale okulistycznym oraz w poradni przyszpitalnej. Praca jest stresująca i odpowiedzialna, ale daje mi sporo satysfakcji, bo lubię ludzi. Ponieważ moje doświadczenie zawodowe nie jest jeszcze duże, cały czas staram się podpatrywać starszych kolegów i słuchać ich rad. Mam szczęście pracować w zgranym i profesjonalnym zespole, w którym mogę liczyć na życzliwą pomoc innych.
Zdarzają się też oczywiście nieporozumienia, ale staramy się na nie reagować i szukać rozwiązania. Mogę powiedzieć, że praca, którą wykonuję, daje mi radość i spełnienie. Chciałbym, by tak pozostało.
Dzień jak co dzień
W mojej pracy często bywa tak, że jeden dzień podobny jest do drugiego: obchód po szpitalnych salach, zabiegi planowane i „na ostro”, dokumentacja medyczna do wypełnienia, długa lista pacjentów zapisanych na wizytę, diagnozy, recepty, nieustanny gwar i ruch. To może sprawić, że lekarza dopada czasem monotonia i rutyna. Może też przyczynić się do tego, że straci on z oczu – choćby tylko na chwilę – cel i sens tego, co robi.
Jakiś czas temu przeżywałem w pracy właśnie taki mały kryzys. Byłem przemęczony, a obowiązków przybywało. Nie potrafiłem znaleźć sposobu, by wrócić do rytmu pracy sprzed miesięcy.
Któregoś dnia od rana miałem dyżur w przychodni. Musiałem przyjąć swoich pacjentów oraz zastąpić nieobecnego kolegę, do którego również na ten dzień byli zapisami chorzy. Roztaczała się przede mną perspektywa wielogodzinnej pracy w gwarze i stresie. Wchodząc do gabinetu, zauważyłem kątem oka, że na końcu korytarza siedzi na krześle starsza pani, w charakterystycznym pomarańczowym swetrze. Gdyby nie jaskrawy kolor jej ubrania, pewnie w ogóle nie zwróciłbym na nią uwagi.
Zająłem się pracą. Godziny szybko mijały, a kolejni pacjenci przetaczali się przez mój gabinet, jak wartki potok. Kiedy wyszedłem na chwilę przerwy, znów zobaczyłem panią w pomarańczowym sweterku, która siedziała w tym samym miejscu. Trochę się zdziwiłem, bo było już późne popołudnie. Wróciłem do swoich obowiązków, kolejni pacjenci czekali. Upłynęło kolejnych kilka godzin. Przychodnia powoli pustoszała, cichł gwar na korytarzu. Kiedy przyjąłem ostatniego pacjenta, odetchnąłem z ulgą. Nareszcie mogłem odpocząć. Schowałem dokumentację do teczki, przejrzałem kartoteki na kolejny dzień i wyszedłem z gabinetu.
Sam na sam z nią
Nie było już nikogo. Nikogo... oprócz starszej pani w pomarańczowym sweterku. Tym razem moja ciekawość kazała mi do niej podejść. Zapytałem na kogo czeka tu tyle godzin. W odpowiedzi usłyszałem: „na pana, doktorze”. Osłupiałem ze zdziwienia, bo takiej odpowiedzi się nie spodziewałem. Kiedy zapytałem dlaczego nie zapisała się na wizytę albo dlaczego nie zaczepiła mnie w ciągu dnia, powiedziała: „ja nie jestem chora, chciałam tylko panu doktorowi podziękować za uratowanie oka mojej wnuczce”.
Usiadłem obok. Starsza pani zaczęła mi powoli wszystko wyjaśniać i przypominać. Faktycznie kilka tygodni wcześniej pomogłem kilkuletniej dziewczynce, która miała w oku ciało obce. Opiłek żelaza wbił się głęboko w gałkę oczną i sytuacja była dosyć poważna. Na szczęście zabieg się udał i wszystko dobrze się skończyło.
Mimo wyjaśnień starszej pani, ja nadal nie do końca rozumiałem, co spowodowało, że była gotowa czekać na mnie tyle godzin. Owszem, pomogłem jej wnuczce, ale nie uważałem, by był to wystarczający powód do chęci wyrażenia wdzięczności z aż tak wielką determinacją... Na koniec naszej krótkiej rozmowy, pani wyciągnęła z siatki mały słoiczek i wręczyła mi go, mówiąc: „Nie ma słów, którymi potrafiłabym wyrazić swoją wdzięczność panu doktorowi. Proszę przyjąć te powidła własnej roboty, bo to jest jedyna rzecz, którą mogę się podzielić. Nic więcej nie mam”. Powidła oczywiście przyjąłem ze wzruszeniem, potem pożegnaliśmy się.
Prawdziwa lekcja
Dlaczego w ogóle podzieliłem się tą historią? Bo to pozornie niewiele znaczące wydarzenie nauczyło mnie jednej ważnej prawdy o pomaganiu innym i o byciu lekarzem: najważniejsze jest, by zauważać innych. Ta starsza pani czekała cały dzień, bym ją zauważył i zainteresował się tym, co ma do powiedzenia. Była cierpliwa i nie narzucała się ze swoją wdzięcznością. Ja byłem niestety zbyt pochłonięty pracą, by zareagować wcześniej na jej obecność. Od tamtej pory jestem dużo uważniejszy. Czasem trzeba naprawdę wszystko zostawić, by spokojnie usiąść obok jednego tylko człowieka i go wysłuchać. Ta starsza pani w pomarańczowym sweterku nauczyła mnie o byciu lekarzem więcej niż zdołałem dowiedzieć się na studiach. Jestem jej za to bardzo wdzięczny.
Zobacz całą zawartość numeru ►