Z wirusem w tle

Naprawdę oniemiałam, gdy spoglądając na wyniki moich badań, ze swoim zwykłym, budzącym zawsze moje zaufanie uśmiechem na ustach rzucił jakby od niechcenia: „To co, oczywiście przerywamy”. Nawet nie zapytał; po prostu stwierdził. Przez chwilę nie umiałam wydobyć z siebie słowa. Zastanawiałam się, czy naprawdę mówi do mnie...

zdjęcie: canstockphoto.pl

2017-07-14

 

Każdy kto przeżył inwazję wirusów na dysk własnego komputera wie, jakich uczuć doświadcza jego użytkownik, kiedy wydaje mu się, że oto jego „martwy” przecież sprzęt elektroniczny nagle jakby zaczął żyć własnym życiem. Z każdego rogu monitora ni stąd ni zowąd wyskakują jakieś okienka, z informacjami, o które nie prosiłeś, które nie są ci do niczego potrzebne, a najczęściej sprawiają sporo kłopotu. Takie przykre doświadczenie kilka tygodni temu stało się i moim udziałem, a z jego skutkami walczę do dziś. Nie pisałabym może o tym, gdyby nie fakt, że jedno z takich „wyskakujących okienek” zawierało zwierzenie, które zainspirowało mnie do napisania niniejszego świadectwa.

Wybrałam życie

Słowa te wyszły zapewne spod klawiatury jakiejś młodej mamy oczekującej potomstwa. Napisała ona: „Niebawem rodzę. Ginekolog zlecił mi badanie na obecność antygenu HBS i tu szok – wynik dodatni. Od dwóch dni ryczę i nie mogę się pozbierać. Nie miałam i nie mam żadnych dolegliwości, które wiązałabym z wątrobą. W szpitalu powiedziano mi, że będę rodzić na oddziale septycznym. Czy to konieczne? Jak będzie wyglądał mój poród? Czy będą konieczne jakieś specjalne środki ostrożności? Błagam, pomóżcie!”.

I tak za sprawą wirusa komputerowego i dramatycznego wołania o pomoc tej młodej mamy powróciłam do własnych przeżyć sprzed ponad 30 lat, związanych z wirusem, który mógł mieć niebagatelny wpływ już nie na jakość mojej pracy z komputerem, ale na całe moje życie lub życie mojego dziecka.

Oczekiwałam wówczas narodzin naszego trzeciego (a właściwie czwartego) dziecka. Udając się na pierwsze badanie, nie miałam żadnych złych przeczuć. Otuchy dodawał mi również fakt, iż mojego lekarza darzyłam zaufaniem od czasu, kiedy okazał mi wiele wsparcia, gdy już w pierwszym trymestrze ciąży utraciłam nasze pierwsze maleństwo. Potem, dzięki jego fachowej pomocy, szczęśliwie wydałam na świat kolejno dwóch synów. Tym razem nie spodziewałam się żadnych komplikacji, więc naprawdę oniemiałam, gdy spoglądając na wyniki moich badań, ze swoim zwykłym, budzącym zawsze moje zaufanie uśmiechem na ustach rzucił jakby od niechcenia: „To co, oczywiście przerywamy”. Nawet nie zapytał; po prostu stwierdził. Przez chwilę nie umiałam wydobyć z siebie słowa. Zastanawiałam się, czy naprawdę mówi do mnie. Po chwili wyksztusiłam tylko jedno – możliwe dla mnie do wypowiedzenia w tej sytuacji – słowo: „Nie”. Tym razem to lekarz oniemiał. Widząc, że nie mam żadnych wątpliwości, zapewne przekonany o mojej ignorancji, próbował mi tłumaczyć, jak nierozsądnie mam zamiar postąpić. Twierdził, że obecność antygenu HBS w mojej krwi grozi memu dziecku poważnymi komplikacjami zdrowotnymi poczynając od zakaźnej żółtaczki i ciężkiego zapalenia wątroby, a na chorobie umysłowej dziecka kończąc. Kiedy przestał snuć przede mną swoje niemal apokaliptyczne wizje i wyczerpał wszelkie argumenty natury medycznej, liczył jeszcze, że przekona mnie swoim ostatnim argumentem: „Po co to pani… przecież macie już dwoje dzieci?”. Te słowa ostatecznie przekonały mnie do decyzji, która od kilku minut już we nie kiełkowała. Nigdy więcej nie przekroczyłam progu jego gabinetu.

Kolejne, comiesięczne badania potwierdzały niestety dodatni HBS w mojej krwi, a kolejni lekarze, choć już w mniej drastycznych słowach, straszyli mnie ujemnymi skutkami mojej nieodpowiedzialnej ich zdaniem decyzji. I choć aż do końca ciąży nie opuściło mnie przekonanie, że postąpiłam właściwie, do końca też nie opuścił mnie lęk o zdrowie i życie dziecka. Nie pozwalał on ani mnie, ani mojemu mężowi czy pozostałym bliskim, dostatecznie cieszyć się rozwijającym się we mnie dzieckiem i zakłócał radość oczekiwania na ten kolejny wielki cud w życiu naszej rodziny.

Wirus oswojony

Nie wiem jaki ponad 30 lat temu był stan wiedzy medycznej na temat antygenu HBS. Mam nadzieję, że owi lekarze działali nie pod wpływem wszechobecnych w tamtym czasie nacisków politycznych, a w dobrej wierze i w oparciu o wiedzę medyczną, jaką wówczas dysponowali. Dziś nawet ja – zupełny laik w dziedzinie medycyny – wiem to, czego wówczas nikt nawet nie próbował mi wyjaśnić. Wiem, że dodatni wynik antygenu HBS świadczy o nosicielstwie wirusa żółtaczki zakaźnej HBV wywołującym przewlekłe zapalenie wątroby typu B. Zakażenie tym wirusem nie zawsze objawia się dolegliwościami wątrobowymi – jak to zresztą miało i ma miejsce w moim przypadku. Czasem może przebiegać podobnie do grypy lub nie powodować żadnych objawów. Mimo, że nosicielstwo wirusa nie musi oznaczać aktywnej choroby, wskazane są jednak kontrolne badania u lekarza zajmującego się chorobami zakaźnymi. Bo choć nigdzie na świecie nie leczy się bezobjawowego nosicielstwa HBS, warto sprawdzać czy nie jest ono utajoną formą przewlekłego stanu zapalnego wątroby w okresie tzw. zacisza. W każdym razie jedno wiadomo z całą pewnością. Dodatni HBS nie wpływa na przebieg porodu, nie jest nawet wskazaniem do cesarskiego cięcia, nie mówiąc już o przerwaniu ciąży. Podczas porodu personel medyczny musi jedynie zachować szczególną ostrożność, gdyż krew nosicielki stanowi potencjalne źródło zakażenia dla innych. Prawdą jest również, że w życiu płodowym istnieje także ryzyko przeniesienia wirusa na dziecko, ale nie powinno to budzić obaw, gdyż po porodzie dziecko otrzyma specjalną immunoglobulinę. Nie ma także żadnych przeciwwskazań do karmienia dziecka piersią.

Piszę o tym wszystkim, pamiętając o własnych doświadczeniach i o tym lęku, który towarzyszył mi przez całą ciążę pod wpływem gróźb, które usłyszałam już podczas pierwszych wizyt u lekarzy. Tymczasem nic złego się nie stało. Gdy nadszedł czas, zamiast na oddziale położniczym umieszczono mnie na oddziale ginekologicznym i to tam, bez żadnych komplikacji, urodziłam naszego synka, któremu od razu zaaplikowano zastrzyk z immunoglobuliną. Niestety, zakazano mi karmienia dziecka własnym pokarmem, co wówczas stanowiło dla mnie dodatkowy stres. Szkoda, bo jak dziś wiadomo, nie ma ku temu żadnych przeciwwskazań. Na szczęście nasz synek rozwijał się bez żadnych zakłóceń i był zupełnie zdrowy. I pomyśleć, że alternatywą mogło być… odebranie memu dziecku prawa do życia!

Lecząca moc modlitwy

Przez długie lata nosiłam w sercu żal do lekarzy, a zwłaszcza do tego pierwszego, do którego przecież miałam największe zaufanie. Nie wiem, jaki był dalszy przebieg jego zawodowej kariery. Nie wiem, czy i ilu jeszcze kobietom zaproponował z takiego lub innego powodu to „ostateczne rozwiązanie”. Nie wiem też, czy sam przeprowadzał podobne „zabiegi”. Nie wiem tego i już się zapewne nie dowiem. Jakieś 8, może 9 lat temu, spacerując alejkami cmentarza, na którym spoczywają doczesne szczątki moich bliskich, na jednym z nagrobków zauważyłam imię i nazwisko człowieka, które zapadło mi w pamięć, choć wcale tego nie pragnęłam. Należało właśnie do tego lekarza – ginekologa i położnika. I wówczas tam, na tym cmentarzu, Bóg natchnął mnie pewną myślą. Od tamtej pory zamiast chować w sercu żal, staram się za tego lekarza modlić nie tylko wtedy, gdy odwiedzam cmentarz, ale także przy innych okazjach. Jestem wdzięczna Bogu za tamto natchnienie. Trochę dlatego, że pomogło mi ono uporządkować własny stosunek do owego lekarza ale i dlatego, iż wierzę że moja modlitwa może pomóc czyjejś duszy.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Miesięcznik, Numer archiwalny, Z bliska, Dajmund Danuta, 2017-nr-07, Autorzy tekstów

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024