Misja Franka
Utrata dziecka jeszcze przed jego narodzinami jest szczególnie bolesnym doświadczeniem. Czy można poradzić sobie z żałobą prenatalną? Oto historia Marzeny.
2017-12-01
To jedno z tych zdań, które wciąż powracają do mnie od kilku lat. To była ostatnia rzecz, którą spodziewaliśmy się usłyszeć tamtego wieczoru. „To jego serce. Niestety, nie przejawia żadnej aktywności. Bardzo mi przykro”. Słowa lekarki wykonującej echokardiografię były jedynie potwierdzeniem tego, czego nikt nie był w stanie nam wprost powiedzieć od chwili, gdy przyjechaliśmy do szpitala.
Zaledwie pięć dni wcześniej słyszałam pod własnym sercem to malutkie serduszko i jego szalony, nieregularny rytm. Dotykaliśmy brzucha, sprawdzając, czy dzidziuś jest we właściwej pozycji. Wszystko było w porządku. Rósł i wiercił się. A potem nagle, w 37. tygodniu noszenia go pod sercem, przestałam czuć jego ruchy. To był weekend, byliśmy z mężem poza miastem. Na początku myślałam, że dziecko jest po prostu spokojniejsze niż zwykle, ale jednocześnie czułam przeszywające mnie zimno lęku, gdy głaskałam brzuch, a maleństwo nie reagowało. Wieczorem wraz z mężem pojechaliśmy do szpitala, aby się upewnić, czy nie dzieje się nic złego. Lekarze najpierw sądzili, że słyszą serce maleństwa, ale okazało się, że to tylko mój niespokojny puls. Potem pani doktor wykonała echokardiografię.
Nikt nic nie mówił. Śmiertelna cisza. Ależ to dziwne stwierdzenie… Zawsze sądziłam, że chodzi w nim o zmarłych, którzy nie wydają z siebie żadnego dźwięku, ale wtedy zrozumiałam, że chodzi raczej o reakcję ludzi w obliczu śmierci... A więc nikt nic nie mówił. Cisza się przedłużała. Lekarka ewidentnie nie znajdowała na monitorze tego, czego szukała. Po dziesięciu minutach odważyłam się zapytać: „czego pani tak szuka?”. W odpowiedzi usłyszałam: „serca, ale go nie widzę. Być może chodzi po prostu o awarię aparatury, zaraz poproszę kogoś, aby to sprawdził”. W tym momencie nasze rodzicielskie serca zrozumiały, ale rozum – jak sądzę – działa wolniej. Ciągle jeszcze mieliśmy nadzieję. To w tamtej chwili razem z mężem zdecydowaliśmy, że nasz syn będzie nosił imię Franciszek.
Z Maryją u stóp krzyża
Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania na wynik badania, lekarka zaprosiła nas ponownie do gabinetu. Położyłam się na łóżku i włączono aparat USG. Wskazując na ekran, pani doktor pokazała mi serce mojego dziecka, które nie biło. Franciszek był martwy. Nazajutrz miałam się zgłosić do porodu... porodu mojego martwego synka. Niekończące się godziny, które później nastąpiły, miały w sobie niewyobrażalną intensywność. Oczywiście, płakaliśmy, ale nie zabrakło też radości. Rozmawialiśmy. Modliliśmy się. A potem znów płakaliśmy.
Myślałam o Maryi u stóp krzyża. Myślałam o kielichu, który Ona również wypiła do końca. Powtarzałam sobie, że Ona też kochała i nosiła w sobie Syna, który poświęcił się i umarł na Jej oczach. Myślałam o Jej „tak” sprzed trzydziestu trzech lat, gdy nie wiedziała nic o tym, co ich czeka i o tym, że nie miała żadnego wpływu na to, co wydarzyło się później.
Poród był długi, ale to dobrze, że taki był. Potrzebowałam tego. Dzięki temu moje ciało towarzyszyło sercu w bólu i cierpieniu. Oznaczało to też więcej czasu spędzonego z naszym dzieckiem. Wspólne chwile były policzone. A później mój synek się urodził, to znaczy opuścił moje ciało. To była niezwykła chwila. Płakaliśmy z radości, był taki piękny. Najpiękniejszy. Jego stópki, rączki i usta były śliczne. Wszystko w nim było śliczne. Pozwolił wziąć się na ręce. Kochać. Nie mogłam oderwać wzroku od jego twarzy. Chciałam na zawsze utrwalić je w pamięci, w moich oczach.
W tamtej chwili wszystko zrozumieliśmy. Przynajmniej z technicznego punktu widzenia. To był nieszczęśliwy wypadek, jeden z tych, o których myślimy, że już się nie zdarzają w naszych czasach. Śmierć Frania nastąpiła z powodu zaciśniętej pętli pępowiny. W pewnym sensie odetchnęliśmy, że w jego śmierci nie było niczyjej winy, ale było to raczej gorzkie ukojenie.
On odszedł, inni wrócili
Mogliśmy z nim spędzić trochę czasu. Wystarczająco długo, aby pokazać go rodzinie, żeby mogli go zobaczyć, żeby dla nich też to dziecko stało się kimś konkretnym i ukochanym. Po dwóch dniach wróciliśmy do domu. Wyszliśmy ze szpitala bez brzucha i bez dziecka. Z pustymi ramionami. Z przebitym sercem i duszą postarzałą o tysiąc lat. Ale byliśmy pełni nadziei.
W tamtych dniach wielką pomoc otrzymaliśmy od hospicjum perinatalnego, które pomogło nam przetrwać najtrudniejsze chwile, ale też ucieszyć się nawet tak krótką obecnością Frania z nami. Dzisiaj, po kilku latach od jego śmierci, potrafimy o tym opowiadać spokojnie i z wdzięcznością. Ja i mój mąż wierzymy, że nic nie dzieje się bez powodu. Już teraz widzimy konkretne owoce krótkiej obecności Franciszka razem z nami i jego przedwczesnego odejścia. Jest tajemnicą ta przedziwna misja, jaka została mu powierzona, choć nie miał nawet okazji otworzyć oczu. Często jeszcze dławi mnie smutek i wściekłość. Zdarza mi się myśleć, że to niesprawiedliwe, że musieliśmy go stracić po to, aby inni odzyskali wiarę i odkryli Boga w tej śmierci. Ale tak właśnie się stało! Wiele osób w naszej rodzinie i wśród znajomych, pod wpływem odejścia Franciszka, wróciło do Pana Boga. To niesamowite. On odszedł, a oni wrócili. Nigdy nie pojmę ogromu tajemnicy Bożej Miłości!
Zobacz całą zawartość numeru ►