Jak dobrze mieć sąsiada
Gdybym poważnie nie zachorował, nawet bym nie wiedział, jak wielu dobrych ludzi żyje i mieszka blisko mnie.
2018-01-02
Kiedy miałem blisko 70 lat i od dłuższego czasu byłem już wdowcem, nagle poważnie zachorowałem – doznałem zawału. Moje codzienne życie zmieniło się w jednej chwili. Zostałem zupełnie sam z wieloma sprawami na głowie. Mam wprawdzie dwie wspaniałe córki, ale razem ze swoimi rodzinami mieszkają one na drugim końcu Polski i dlatego widujemy się zaledwie kilka razy w roku.
Po przebytym zawale największą trudnością okazała się być moja niesamodzielność. Zawał spowodował, że serce zostało uszkodzone, a wydolność znacznie się obniżyła. Szybko się męczyłem i stałem się niedołężny. Musiałem na siebie bardzo uważać, bo łatwo traciłem równowagę i cierpiałem na omdlenia. Do dzisiaj nie wiem, czy te dolegliwości były konsekwencją przebytego zawału, czy może raczej ciągłego lęku o to, co ze mną dalej będzie i jak sobie sam poradzę. W domu czułem się pewniej i potrafiłem wykonać podstawowe czynności jak np. przygotowanie prostego posiłku lub umycie naczyń. Nie miałem też większych problemów z poruszaniem się po mieszkaniu. Gdy jednak trzeba było wyjść z domu po zakupy lub załatwić jakąś inną sprawę, było mi bardzo trudno sobie poradzić. Nie mogłem też, tak często jak przed chorobą, chodzić do kościoła. Za każdym razem, gdy chciałem opuścić mieszkanie, musiałem prosić o pomoc. Przyznam, że było to dla mnie dość krępujące, a dla osób pomagających mi z pewnością bardzo kłopotliwe.
Szybko okazało się, że moje obawy o przyszłość były całkowicie niepotrzebne, bo w najbliższym otoczeniu znalazły się osoby, które były gotowe we wszystkim mi pomóc. Najwięcej cierpliwości i bezinteresownej pomocy okazało mi młode małżeństwo mieszkające na tym samym piętrze. Kiedy dowiedzieli się, że zachorowałem, sami zaproponowali mi swoją pomoc. Raz w tygodniu przynosili mi większe zakupy, a codziennie rano świeże pieczywo. W miarę swoich możliwości czasowych pomagali mi w spacerach do parku lub podwozili mnie samochodem do kościoła. Nigdy nie chcieli za to żadnej zapłaty. Robili to całkowicie dobrowolnie i bezinteresownie. Największym wzruszeniem było dla mnie zaproszenie na kolację wigilijną do ich domu. Co prawda nie skorzystałem wówczas z ich gościny ponieważ każde święta spędzam z córkami, jednak sam fakt, że moi sąsiedzi wyszli z taką propozycją, był dla mnie ogromnym zaskoczeniem i radością.
Oprócz moich sąsiadów z piętra, wielką dobrocią obdarzyły mnie również znajome panie z Róży różańcowej, do której należę. Choć same są już schorowane i często słabe, potrafią pomóc komuś potrzebującemu. Czasem przynoszą mi ciepły posiłek lub pomagają mi w drobnych porządkach. Najważniejsze jednak, że przy okazji ich wizyt mamy czas na rozmowę. Jestem im bardzo wdzięczny, bo dzięki ich odwiedzinom i telefonom nie czuję się samotny. Często sam do nich dzwonię, by zapytać, co nowego słychać. Staram się nie zamykać przed ludźmi w czterech ścianach. Próbuję sam wychodzić z domu, choć wciąż czuję się trochę niepewnie.
Chcę jeszcze wspomnieć mojego znajomego, którego poznałem przed laty na osiedlowym skwerku. Czasem siadaliśmy na ławce przed blokiem, by pogawędzić nieco. Od czasu mojej choroby nie zdarza się to zbyt często, ale za to ów znajomy przychodzi nieraz do mnie, by pograć w szachy lub warcaby. Jestem mu za to szczególnie wdzięczny, bo przy tych grach, potrafię się zrelaksować. Dziękuję z serca tym, którzy nie zostawili mnie w potrzebie. Gdybym poważnie nie zachorował, nawet bym nie wiedział, jak wielu dobrych ludzi żyje i mieszka blisko mnie. No i jak mógłbym za wszystko nie dziękować?
Zobacz całą zawartość numeru ►