Życie? Jestem za!

Ania odeszła następnego dnia wieczorem. Wzięła głęboki oddech i w naszych ramionach odeszła do Pana. Żyła ponad 28 godzin.

Chociaż Ania żyła zaledwie 28 godzin, przez swoich najbliższych była otoczona miłością i troską. Rodzice zatroszczyli się o nią nie tylko od strony medycznej, ale także ochrzcili ją i zorganizowali godne pożegnanie.

zdjęcie: Archiwum prywatne

2018-09-07

Jesteśmy małżeństwem od września 2009 roku. Mamy dwójkę dzieci – Hanię (6 lat) i Maćka (3 lata). Na po­czątku naszej wspólnej małżeńskiej drogi planowaliśmy posiadanie dwójki dzieci. Potem, kiedy się nawróciliśmy – uznali­śmy, że dzieci to błogosławieństwo i my­śleliśmy o kolejnym. Nie od razu, ale kie­dyś, w przyszłości. We wrześniu 2015 roku otrzymałam nową pracę. Zaangażowałam się. W lutym 2016 roku okazało się, że jestem w ciąży. Cieszyliśmy się, bo prze­cież planowaliśmy kolejne dziecko, ale jeszcze nie teraz. Nowa praca, obowiązki – co pomyślą przełożeni? Cieszyłam się, a jednocześnie byłam trochę zła, że Pan Bóg wybrał „zły” moment.

Poszłam na badanie USG potwier­dzające ciążę. Lekarz długo przypatrywał się obrazowi, który ukazywał mu się na monitorze. Kiedy zapytałam, czy wszystko w porządku, usłyszałam, że potrzebne jest wykonanie USG prenatalnego, by wykluczyć lub potwierdzić wadę mó­zgoczaszki u dziecka. Nie wiedziałam, co myśleć, nigdy nie słyszałam o takiej wadzie. Zapytałam, co będzie, jeśli wada się potwierdzi. „ Dostanie pani skierowa­nie do szpitala i trzeba będzie zakończyć ciążę”.

Wieczorem tego samego dnia poje­chaliśmy z mężem na USG prenatalne. Diagnoza została potwierdzona. Dzie­ciątko nie ma pokrywy czaszki, mózg jest pokryty tylko błoną. Podczas trwania ciąży wada ta uniemożliwia prawidłowy rozwój mózgu i podjęcie przez niego okre­ślonych czynności życiowych, czyli wia­domo już teraz, że jeśli dziecko w ogóle urodzi się żywe – nie będzie miało szans na przeżycie. Rokowania lekarza były następujące: dziecko rodzi się martwe albo rodzi się żywe, ale po paru minutach w stanie wegetatywnym, umiera. A nawet jeśli dziecko się urodzi, to nie będzie nic czuło i wiedziało. Nie spodobały mi się te słowa, bo uważam, że dziecko może cierpieć na nieuleczalną chorobę, ale czuje obecność matki. Poza tym nawet jeśli dziecko nie będzie wiedziało, to ja będę świadoma. To było dla nas ważne. Oprócz niepomyślnej diagnozy o stanie dziecka okazało się, że sam poród będzie dla mnie wielkim zagrożeniem, gdyż ostre fragmenty czaszki mogłyby uszkodzić macicę, wywołać krwotok i doprowadzić do śmierci. Byliśmy przytłoczeni takimi informacjami. Otrzymaliśmy propozycję przerwania ciąży, bo przy wadzie letal­nej mamy do tego prawo. Tak po pro­stu – przyjść do szpitala, dostać tabletkę poronną i następnego dnia wyjść, jakby nic się nie stało. Lekarz nie używał słowa „aborcja”, tylko „terminacja ciąży” i „za­kończenie ciąży”– a to przecież to samo, co zabijanie. Byłoby to dla nas złamanie zasad, które wyznajemy. Zgodnie z mę­żem powiedzieliśmy, że nie usuniemy dziecka, ale pamiętałam również o tym, że mam dwójkę dzieci i nie chciałabym ich osierocić. Męża dopadły myśli, że może zostać samotnym ojcem wychowującym dwójkę dzieci. Zawsze powtarzałam, że Bóg daje nam taki krzyż, jaki jesteśmy w stanie unieść... On wie, co robi.

Kolejnego dnia ponownie udaliśmy się na badanie prenatalne i inny lekarz również potwierdził diagnozę. Poznając naszą decyzję, że nie zabijemy naszego dziecka, skomentował: „Rozumiem, że zależy państwu, by ochrzcić dziecko”. Wyczuł nasze pragnienie. Tego właśnie chcieliśmy. Urodzić, ochrzcić i jeśli trzeba będzie – godnie pochować. Z tą myślą udaliśmy się do domu i zaczęliśmy się modlić w tej sprawie. Zaufaliśmy Panu Bogu. Znajomi różnie reagowali na wieść, że chcę urodzić chore dziecko, które nie ma szans na przeżycie. Niektórzy ofero­wali pomoc modlitewną i wsparcie, a inni mówili, że przecież mam już dwójkę dzieci (i to parę, bo dziewczynkę i chłopczyka) więc po co mi kolejne, chore, które i tak umrze. Jeszcze inni twierdzili, że „to coś” jest malutkie i nic nie będzie czuło... Dla nas „to coś” – to ukochane dziecko. Jest bicie serca, jest więc życie.

W późniejszym czasie dowiedzieliśmy się od przyjaciół, że w Katowicach działa Śląskie Hospicjum Perinatalne i obejmu­je ono opieką takie rodziny, jak nasza. Zgłosiliśmy się do Pani doktor Magdaleny Wąsek-Buko, koordynatora hospicjum i w krót­kim czasie umówiliśmy się na spotkanie. Pani doktor Magda, niezwykle ciepła i życzliwa oso­ba, bardzo fachowo przedstawiła nam zakres opieki, jaką może nas objąć hospicjum. Zaproponowano nam opiekę medyczną ginekologa oraz psychologa, księdza, a jeśli wystąpiłaby taka potrzeba, także innych specjalistów. W hospicjum nie musieliśmy się tłumaczyć, dlaczego chcemy kontynuować ciążę, dlaczego podjęliśmy taką, a nie inną decyzję. Każdy rozumiał, że jest to nasze dziecko i chcemy je urodzić. Rozumiano nasze obawy, a zarazem niektóre z nich rozwia­no. Z hospicjum czuliśmy się bezpieczni. Wiedzieliśmy, że ludzie tam pracujący są specjalistami i mają doświadczenie w pro­wadzeniu trudnych ciąż, byli obecni przy narodzinach chorych dzieci i wiedzą, jak postępować.

Przy kolejnych badaniach, okazało się że nasze trzecie dziecko będzie dziew­czynką. Wybraliśmy dla niej imię Ania. Już wtedy wiele osób zanosiło do Boga swe prośby o jej uzdrowienie. Modliła się spora grupa ludzi. Kapłani, zakony, róż­ne wspólnoty, odprawiano Msze święte, różańce, nowenny pompejańskie. Gdy zbliżał się czas rozwiązania, zaczęły się przygotowania do tego niezwykłego wydarzenia. Ze względu na brak kości czaszki, poród Ani był zaplanowany przez cesarskie cięcie. Bardzo się bałam i modli­łam się o to, by rodzić naturalnie. Pan Bóg wysłuchał moich próśb i kiedy okazało się, że Ania ułożona jest pośladkowo, mogłam próbować rodzić natu­ralnie. Zaplanowaliśmy wspólnie z personelem szpitala wszelkie szczegóły. Miałam swój plan – szybko urodzić i jeśli Pan Bóg zechce mieć Anię u Siebie, po dwóch dniach wyjść do domu. Jednak Pan Bóg jest dobry i oczywiście miał dla nas lepszy plan. Kiedy przyjecha­łam do szpitala, podłączono mi kroplów­kę z oksytocyną i czekaliśmy na rozwój akcji porodowej. Minimalne skurcze, żadnych postępów. Nic z tego. Kolejna próba za dwa dni. Ta sama sytuacja. Po kolejnych dwóch dniach powtórka. Po trzeciej próbie lekarze zdecydowali, że urodzę przez cesarskie cięcie. Nie było po mojemu, ale wiedziałam, że muszę zaufać lekarzom i być posłuszna Bogu. Przecież On wie, co robi.

Nastał ten wyjątkowy dzień – 18 listopada 2016 roku. Przyjechała rodzi­na. Był mąż, siostra ze szwagrem jako rodzice chrzestni, rodzice, teściowie, zaprzyjaźniony ksiądz. Przed samym za­biegiem cesarskiego cięcia, kiedy wszyscy byli w pełnej gotowości, pomodliliśmy się i oddaliśmy całą sytuację Bogu. Poprosi­liśmy Go o Jego prowadzenie. Personel medyczny miał wszystko profesjonalnie przygotowane. Ja wjechałam na salę operacyjną, a rodzina wraz z księdzem Tom­kiem czekała. Leżąc znieczulona, modli­łam się i czekałam. O godzinie 15.50 nasza Ania przychodzi na świat. Chwała Panu! Przytulam ją, całuję i jedzie na chrzest. Mnie szyją. Po kilku lub kilkudziesięciu minutach zawożą mnie na salę. Na sali byłam sama, bo hospicjum dopilnowało, by rodzina w takich momentach miała zachowaną intymność. Przekonaliśmy się, że jest to niezmiernie ważne.

Przyjechała cała rodzina, a wraz z nią nasza Anusia. Dzięki Bogi mogła oddychać samodzielnie, bez żadnej apa­ratury. Cieszyliśmy się z tej chwili, bo nie było wiadomo, jak długo potrwa. Potem wszyscy pojechali do domu, został z nami tylko mój mąż. Ania odeszła następnego dnia wieczorem. Wzięła głęboki oddech i w naszych ramionach odeszła do Pana. Żyła ponad 28 godzin.

Niektórzy mogą zadać pytanie, po co były te wszystkie modlitwy, Msze, różańce i nowenny? Przecież modliliśmy się o cud, a on się nie wydarzył. Dla nas cudem było to, że Anusia urodziła się żywa i żyła aż 28 godzin. Dzieci z taką wadą przeżywają zwykle klika minut, a nam i Ani Pan Bóg podarował przeszło dobę. Jesteśmy Mu wdzięczni, że mogliśmy ten czas spędzić razem. Anię poznała siostra, prababcie i najbliższa rodzina. Ponadto widzieliśmy, ile dobra Ania zrobiła, będąc jeszcze pod moim sercem. Ludzie zaczęli się nawra­cać, otwierać na Boga, niektórzy po raz pierwszy sięgnęli po Skarbczyk. Czasem ludzie nas podziwiali i pytali, skąd mamy tyle siły, i jak to wszystko wytrzymuje­my. Odpowiadaliśmy: „To nie my, to Pan Bóg”. Wiemy, że On z nami był i dalej jest, a dzięki modlitwom, które ludzie dobrego serca zanosili do Niego, byliśmy pod płaszczem ochronnym.

My, jako rodzice wiemy, że podjęliśmy słuszną decyzję o tym, by doprowadzić ciążę do końca, co więcej – nie braliśmy innej możliwości pod uwagę. Dlaczego mielibyśmy decydować o czyimś życiu? Były momenty obaw o życie i pytania, ale zaufaliśmy Panu. Mieliśmy w sercu słowa Psalmu 37: „Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu: On sam będzie działał” (Ps 37, 5). Zrobiliśmy to, co do nas nale­żało. Jako rodzice zrobiliśmy wszystko i dlatego dziękujemy Bogu za ten Jego plan, za to, że mogliśmy Anię urodzić, przytulać, głaskać i w końcu pochować, bo na to zasługiwała. Zawsze będziemy za życiem! Teraz to ona wyprasza nam łaski u naszego Ojca. Jest święta. I mo­żemy prosić ją, by wstawiała się za nami u Pana. Bóg jest dobry. I dla każdego z nas ma plan. Lepszy od naszego.

Śląskie Hospicjum Perinatalne bazu­jąc na swoim doświadczeniu i posiadanej wiedzy, pozwoliło nam na bezpieczne pro­wadzenie ciąży, minimalizując wszelkie zagrożenia. Fachowa opieka nad nami i Anią, życzliwe, ludzkie podejście pozwo­liły nam godnie przeżyć trudne momenty. Jesteśmy wdzięczni całemu personelowi za wsparcie i okazaną pomoc.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, pozostali Autorzy, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2018nr03, Teksty polecane

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024