Terezjańska Szkoła Modlitwy
Szkoła modlitwy. Co Teresa może i chce dziś powiedzieć na temat modlitwy? Otóż nawet jeśli byśmy bardzo nalegali, nie przekaże nam żadnej metody. Dla Teresy od Jezusa modlitwa to nic innego, jak żywa relacja z Bogiem.
2018-09-07
Jest mi niezmiernie miło zaprosić Państwa na lekcję modlitwy, którą tym razem poprowadzi św. Teresa od Jezusa – karmelitanka bosa. Zaszczyt to tym większy, że Teresie – jako pierwszej spośród kobiet w historii Kościoła – przyznany został tytuł Doktora Kościoła. Co ciekawe, Kościół przedstawia nam ją właśnie jako doskonałą nauczycielkę modlitwy. Jeśli zatem znajdą Państwo w sobie odrobinę ciekawości, by jej posłuchać – serdecznie zapraszam!
Na początku – jak każe zwyczaj – warto krótko przedstawić tę, która chce się z nami spotkać. W tym gronie czytelników niezwykle cenną informacją będzie, że Teresa od Jezusa uczy modlitwy w oparciu o swoje własne doświadczenie, a nie o wiedzę zdobytą na uniwersytetach. W czasie, w którym żyła (XVI-wieczna Hiszpania) kobiety nie miały bowiem niemal żadnego dostępu do nauki. Drugą cenną informacją jest ta, o której tutaj można wspomnieć bez owijania w bawełnę i z przekonaniem, że zostanie dobrze przyjęta: jej życie naznaczone było nieustannym zmaganiem się z cierpieniem.
W wieku 13 lat straciła matkę, a kilka lat później dotknięta została chorobą, której przyczyn do dziś nie udało się ustalić. Nie pomagało tzw. „upuszczanie krwi” – bardzo powszechny sposób leczenia wśród ówczesnych medyków, ani metody naturalne słynnej w tamtym czasie znachorki. Pogarszający się stan zdrowia Teresy doprowadził ją do trzydniowej śpiączki, którą jednoznacznie utożsamiono ze śmiercią. Jak sama przyznała, tylko dzięki ojcu, który nie był w stanie się z tym pogodzić, nie pochowano jej żywcem. Po odzyskaniu świadomości, przez 8 miesięcy leżała sparaliżowana, a zanim stanęła na nogi musiały upłynąć 3 lata. Od tego czasu (a zatem od 20 roku życia) już do końca towarzyszył jej częsty ból, mdłości oraz szereg innych symptomów. I choć w tamtej epoce nie udało się tego zdiagnozować – dziś wiemy, że umarła na raka, w wieku 67 lat. Tylko ogromna siła woli pozwoliła jej w ciągu ostatnich 20 lat życia podjąć się dzieła, dzięki któremu na stałe zapisała się na kartach historii Kościoła.
Bez metody
Co zatem Teresa może i chce dziś powiedzieć na temat modlitwy? Otóż nawet jeśli byśmy bardzo nalegali, nie przekaże nam żadnej metody. I choć wielu może to zaskoczyć – takiej metody Teresa po prostu nie ma. Już sama jej odpowiedź na pytanie: co to jest modlitwa?, pozwoli nam to zrozumieć. Dla Teresy od Jezusa modlitwa to nic innego, jak żywa relacja z Bogiem. Co więcej, pisze: „Według mnie, to nic innego, jak tylko pielęgnowanie relacji przyjaźni z Tym, o którym wiemy, że nas kocha” (Księga życia 8, 5).
Mamy tu zatem kilka ważnych rzeczy. Po pierwsze: jeśli modlitwa jest relacją przyjaźni – to z pewnością jest o wiele bardziej wymagająca aniżeli jakakolwiek inna relacja. Dlaczego? Bo na przyjaźń obie strony muszą się zgodzić. W przeciwieństwie do miłości, która może pozostać jednostronna, nieodwzajemniona, przyjaźń nie zaistnieje, jeśli obie strony się na nią nie zgodzą. Jakże głęboko w tej perspektywie brzmią słowa Jezusa: „Nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Wy jesteście przyjaciółmi moimi” (J 15, 14-15).
Już przez sam fakt tego, że modlitwa jest dla Teresy relacją przyjaźni, rozumiemy dlaczego nie podaje metody. Czy w ludzkich relacjach przyjaźni posługujemy się za pomocą jakichś wypracowanych metod? Czy ograniczamy czas przyjaźni do godziny lub dwu godzin dziennie? Czy nie jest po prostu tak, że przyjacielem się jest? Bez względu na to czy można się spotkać twarzą w twarz czy nie? Oddajmy jednak głos Teresie, która w tym względzie wiele ma do powiedzenia.
Porównując doświadczenie przyjaźni międzyludzkich z przyjaźnią z Bogiem, wyznaje: „Teraz jasno rozumiem, że wszyscy są jak patyki suchego rozmarynu, które łamią się pod ciężarem przeciwności, czy też obmowy, Jezus Chrystus natomiast nigdy nie zawodzi. Mogę z Nim rozmawiać jak z przyjacielem, nawet jeśli jest Panem. On jest prawdziwym Przyjacielem, zawsze jest obecny, nie zostawi w trudnościach. Z tak dobrym, zawsze obecnym przyjacielem, który pierwszy przyjął cierpienie, wszystko można znieść. On pomaga i daje siły”.
A jednak trzeba o nią dbać
A zatem, jak można i należy tę relację pielęgnować? Otóż Teresa mówi: „często przebywając i rozmawiając z Nim – sam na sam”. U niektórych może się zrodzić niepokój, jeśli nie dopowiemy, że dla Teresy od Jezusa miejscem przebywania Boga jest sama osoba. Pisze: „Wielki św. Augustyn opowiada nam o samym sobie, jak szukając Boga na rynkach, w rozkoszach i wszędzie, nigdzie Go tak nie znalazł, jak we własnej swojej duszy. I rzecz jasna, że ten jest sposób najlepszy. Nie potrzeba tu wznosić się aż do nieba ani szukać gdzieś daleko, co i umysł męczy zbytnim natężeniem, i duszy sprawia roztargnienie, a owoc zawsze nie taki. Wystarczy wejść w siebie, a znajdziemy Boga” (Księga życia 40, 6). I dodaje w innym miejscu: „Może kto uśmiechnie się na tę uwagę i powie, że dowodzę rzeczy jasnej każdemu; prawda, u mnie jednak był czas, że tej rzeczy nie rozumiałam. Wiedziałam, że mam duszę, ale marnościami tego życia zasłaniając sobie oczy, jak przepaską, nie widziałam, jaka jest jej cena i jaki wielki Gość w pośrodku jej przebywa. Gdybym wówczas znała tę prawdę, tak jak dzisiaj ją znam, nie byłabym Go tak często zostawiała samego, byłabym, choć niekiedy dotrzymywała Mu towarzystwa” (Droga doskonałości 28, 11).
Wystarczy być
Wracając zatem do modlitwy, prawda jest taka, że nie trzeba nigdzie wychodzić! Trzeba raczej wejść we własne wnętrze. Przebywać – to to samo, co być… Pielęgnować relację z Bogiem to przede wszystkim często z Nim być – sam na sam.
Chyba nikogo nie trzeba przekonywać do wielkiej wartości, jaką posiada sam fakt bycia z drugim – zwłaszcza wtedy, gdy w jakikolwiek sposób cierpi. Taka życzliwa, pełna miłości obecność zdaje się czasami ściągać z naszych barków połowę niesionego przez nas ciężaru. Teresa zanim odkryła w Bogu Przyjaciela, unikała tej obecności. Pan natomiast o nią walczył. Pisze: „Doprawdy wykazywał się wielkim miłosierdziem względem mnie, stawiając mnie w swej obecności, bo widziałam, że jeśli On by o to tak bardzo nie zabiegał, to ja bym nie przyszła”; „Wydaje mi się, że chodził [za mną], zaglądając i przyglądając się, którędy mógłby mnie ku sobie zawrócić”.
Przekonana po latach o wielkiej sile takiego przebywania z Bogiem, radzi swoim siostrom: „Jeśli skutkiem naturalnego usposobienia czy słabości nie każdy i nie zawsze może rozmyślać o Męce Pańskiej (…) któż mu broni trzymać się przy boku Pana zmartwychwstałego, kiedy Go posiadamy tak blisko nas w Sakramencie, gdzie mieszka już uwielbiony, gdzie już Go nie oglądamy umęczonego (…). Oto tu Go masz wolnego od męki, pełnego chwały, dodającego męstwa jednym, pobudzającego drugich przed swoim wstąpieniem do nieba (…), uczynił się towarzyszem naszym, nie mogąc, rzekłbyś, przenieść tego na sobie, by na jedną chwilę od nas się oddalił” (Księga życia 22, 5-6).
Być z Tym, który kocha
I jeszcze jedna, może najważniejsza rzecz. Teresa podkreśla, że chodzi o pielęgnowanie relacji przyjaźni z Tym, o którym wiemy, że nas kocha! Zanim jednak ona sama przekonała się o tej miłości, musiało upłynąć wiele lat… Obraz ten wdrażał się w jej życie z ogromną siłą przekonania, choć stopniowo i bardzo powoli. Wychowana w przestrzeni religijnej, gdzie raczej z drżeniem polecano zabiegać o własne zbawienie, gdzie Bóg posiadał przede wszystkim surowe rysy sprawiedliwego Sędziego, Teresa zaczęła doświadczać rzeczywistości, która odbiegała od zastraszających gromów płynących z niedzielnych ambon.
Prawdziwa walka rozpoczęła się jednak wtedy, gdy zaczęła przeczuwać, iż Bóg Jezusa Chrystusa jest zupełnie kimś innym niż do tej pory myślała. Wtedy wszystko zaczęło jej się wymykać z rąk, doświadczała zdumienia, niepokoju i pewnego onieśmielenia. Czuła na sobie spojrzenie, w którym nie zauważała cienia złości, grozy, kary. Czuła się obserwowana z ogromną czułością, zrozumieniem i tęsknotą, a to zupełnie ją dezorientowało. Nie potrafiła się w tym odnaleźć.
Poruszające są opisy działania Boga, jakiego Teresa doświadcza w swym życiu. Spójrzmy chociaż na kilka z nich. W Księdze życia pisze: „Ja nie mogłam się [jeszcze] zdecydować na to, żeby chcieć Mu służyć, a On już z powrotem zaczynał mnie obdarzać. Zdaje się, że starał się zdobyć mą przychylność, abym chciała przyjąć to, co inni próbują osiągnąć na drodze ogromnych wysiłków” (9, 9); „Widziałam jasno, że nigdy żadnego dobrego mego pragnienia nie pozostawił, jeszcze w tym życiu bez nagrody! Jakkolwiek nędzne i niedoskonałe były moje uczynki, Pan je ulepszał, udoskonalał i dodawał im wartości, a złe uczynki i grzechy moje od razu ukrywał. Nawet w oczach tych, którzy na nie patrzą, dopuszcza, że znikają, jakby ich nie widzieli i wymazuje je z ich pamięci. Pozłaca winy. Sprawia, że lśni we mnie cnota, której On sam mi udziela, prawie zmuszając mnie do tego, abym ją posiadała” (4, 10); „Czasami widzę, jak patrzy na mnie ze współczuciem. To spojrzenie ma taką siłę, że dusza nie może go wytrzymać (…). Jasno widać, że Pan nie chce od nas niczego innego jak tylko pokory” (29, 2).
Czy mimo choroby można się z Nim przyjaźnić?
Czy można?! To mało powiedziane! Osoby chore mają wręcz szczególne predyspozycje do bliskiej, głębokiej a nawet bardzo intymnej relacji z Bogiem. Gdyby jednak ktoś w to wątpił, oprzemy się na słowie samej Teresy. Otóż w tym samym tekście, w którym utożsamia modlitwę z relacją przyjaźni zaznacza, że do trwałości takiej relacji potrzeba pewnego podobieństwa. Potrzebna jest zdolność głębokiego zrozumienia drugiej osoby, a ta rodzi się przede wszystkim na gruncie podobieństwa doświadczeń. I choć zabrzmi to trochę niecodziennie – Jezus zabiega o relację przyjaźni z osobami doświadczonymi cierpieniem nie po to, aby okazać im swoją litość, ale po to, by sam mógł doświadczyć obecności, która Go zrozumie, bliskości, która wie, co On w tym danym momencie cierpienia może przeżywać. Któż zrozumie Jego cierpienie – fizyczne i duchowe – lepiej, jeśli nie ten, kto sam, na co dzień go doświadcza? Kto bardziej zrozumie głębię samotności i opuszczenia Chrystusa jeśli nie ten, kto sam musi się mierzyć z samotnością ducha?
Jak niezwykłą tajemnicą jest pragnienie Boga, by spotkać się z człowiekiem! Jakże ważną jest świadomość tego, że w sposób szczególny zabiega o przyjaźń osób słabych i doświadczonych cierpieniem. Jak bardzo cenną dla Niego jest ich obecność, obecność tych, którym nie musi niczego tłumaczyć, których nie musi do niczego przekonywać, przy których może milczeć, a nawet zapłakać...
Teresa od Jezusa porażona prawdą swej niewierności, tego właśnie argumentu uchwyciła się w momencie, w którym czuła się najbardziej niegodna, by przed Nim stanąć. Pisze: „Starałam się przedstawiać sobie Chrystusa w moim wnętrzu i odnajdywałam się najlepiej tam, gdzie widziałam Go najbardziej osamotnionego; wydawało mi się, że będąc samotny i udręczony, jako że [bardzo] potrzebował czyjejś obecności, powinien mnie do siebie dopuścić” ( Księga życia 9, 4). Jezus wie, że człowiek cierpiący potrafi docenić również Jego bliskość, Jego współczucie, Jego współodczuwanie. Teresa przekonuje: „Pan jest gotowy obdarzyć nas łaską i po części bardziej potrzebuje, byśmy ją chcieli przyjąć” (5 T 4, 6). Bóg pragnie dawać – co więcej – pragnie oddawać Siebie. Czy jest ktoś, kto będzie potrafił przyjąć tę Jego wspierającą obecność lepiej, niż osoba chora i cierpiąca? Tylko dzięki takiej obecności, której pragną, i na którą godzą się przyjaciele, można doświadczać miłości wzajemnej – nie charytatywnej.
On nie odmawia Siebie nikomu
Głębokie doświadczenie spotkania z Jezusem owocuje w Teresie poznaniem Boga i przekonaniem, którym musi się dzielić. Pisze zatem: „[On] nie wykonuje wyroków, jak ludzie, rozumie nasze słabości” (Księga życia 26, 1); „Nie jest tym, który akceptuje osoby. On wszystkich kocha” (27, 12); „Chodzi za nami, prosząc, abyśmy byli z Nim” (T VII 3, 9); „Chce, aby osoba zrozumiała, że jest tak blisko niej, że już nie musi Mu wysyłać posłańców, ale sama może z Nim rozmawiać i nie na głos, bo jest już tak blisko, że rozumie poruszenie [jej] warg” (Księga życia 14, 5).
Tak jak sobie współczesnych, tak i nas Teresa zachęca, aby nie bać się tej relacji, nie bać się modlitwy, która dla niej jest po prostu sposobem bycia. Z wielką siłą przekonania prosi: „Oby nikt, kto wszedł na drogę modlitwy się nie zniechęcił (...). Jeśli jej nie zostawi, niech [mi] wierzy: ona doprowadzi go do portu światła” (Księga życia 19, 4).
Zobacz całą zawartość numeru ►