Nie zabiję!
Kilkakrotnie proponowano mi, aby zakończyć ciążę, ale ja wiedziałam jedno: nie usunę ciąży, nie zabiję własnego dziecka.
2019-04-02
Odejście mojej córki nie było nagłe, odchodziła powoli, przez 22 tygodnie przygotowywałam się na jej śmierć – to były długie tygodnie drogi krzyżowej. Wyrok zapadł, gdy byłam w 16. tygodniu ciąży. Wtedy zostałam poinformowana przez lekarza, że moje dziecko nie ma nerek i że ciążę najlepiej usunąć, bo i tak dziecko umrze we mnie, albo zaraz po urodzeniu. Nie wierzyłam lekarzowi, broniłam się przed tą informacją. Robiłam wszystko, co mogłam: ciągłe wizyty u specjalistów, badania, pobyty w szpitalu. To wszystko po to, aby ratować moje dziecko. Ciągle wierzyłam, że lekarz się pomylił, że postawił złą diagnozę. Jednak przy każdym badaniu diagnoza była podobna. Kilkakrotnie proponowano mi, aby zakończyć ciążę, ale ja wiedziałam jedno: nie usunę ciąży, nie zabiję własnego dziecka. Przecież ono było szczęśliwe we mnie, czuło bicie mojego serca, nie odczuwało bólu, było ze mną, żyło mną. Ono było dane mi od Boga.
Z perspektywy upływającego czasu, nie wiem jak przez to wszystko przeszłam, ale wtedy, pomimo, że serce pękało mi na kawałki, starałam się być silna. Będąc w ciąży nie płakałam, nie załamywałam się. Innym z pewnością wydawało się to dziwne, ale ja robiłam to dla swojego dziecka. To tak, jakbym je chroniła przed bólem, aby nie wiedziało, że dzieje się coś złego, że jego życie jest zagrożone i że dni są policzone. Oczywiście, były momenty kryzysowe. Brzuch rósł, a ja wiedziałam, że dziecka nie będzie. Musiałam tłumaczyć moim córkom, które wtedy miały 5 lat, że dzidziuś po urodzeniu pójdzie prosto do Nieba. Dzieci ciągle zadawały pytanie: „dlaczego?”. One chciały mieć dzidziusia w domu, a nie w Niebie. Potworny ból sprawiały mi gratulacje sąsiadek i pytania, o to, kiedy powiększy się rodzina. Przez gardło nie umiały mi przejść słowa, że dziecka nie będzie. Ból sprawiały mi też kobiety, które pytały dlaczego nie zakończę ciąży, skoro dziecko jest chore?
Wtedy serce pękało mi na kawałki, bo przy takich właśnie rozmowach uświadamiałam sobie, że to wszystko co się dzieje, to nie jest zły sen, z którego się obudzę, a rzeczywistość, z którą muszę się zmierzyć.
19 maja 2006 roku, w 38. tygodniu ciąży, zaczął się poród. Wiedziałam, że są to nasze ostatnie chwile, że gdy wybudzą mnie z narkozy, moje dziecko może już nie żyć. Położną poprosiłam, aby zaraz po porodzie ochrzciła dziecko. Urodziła się moja córka Malwina. Pomimo tylu wad, żyła 17 godzin.
Lekarze mówili, że umrze jeszcze we mnie, że z takimi wadami płód długo nie przeżyje. A jednak… Te 17 godzin pozwoliło mi nacieszyć się córką. Była taka piękna. Miała cudowne, duże, mądre oczy, które mówiły wszystko. Tego wzroku nigdy nie zapomnę, czułam, że jest mi wdzięczna za to, że nie pozwoliłam jej zabić, że godnie mogłyśmy przeżyć ten trudny okres pełen miłości.
Niestety, córka odeszła 20 maja 2006 roku o godzinie 14.25. Odchodziła spokojnie, nie przerywałam jej. Nie wiem, jak to zrobiłam, ale byłam opanowana. Zastanawiam się, skąd miałam na to tyle sił. Nie płakałam, robiłam wszystko, aby moje dziecko patrząc na mnie z góry, nie cierpiało. Po śmierci córki pomimo tego, że niby byłam przygotowana na odejście, nie zdawałam sobie sprawy, że muszę przejść przez tak trudny i długi okres żałoby. Najpierw byłam w szoku, jednak pogodzona z tym, co się stało. Nie miałam pretensji do świata, byłam pogodzona z losem. Codziennie jeździłam na cmentarz, wyobrażałam sobie córkę, rozmawiałam z nią. Kryzys nastąpił pół roku po śmierci, kiedy zaczął się drugi etap żałoby. Przeżywałam bunt. Nie umiałam patrzeć na małe dzieci, na kobiety w ciąży. Zadawałam Bogu pytania: „dlaczego w ogóle moje dziecko było chore, dlaczego na to pozwolił, dlaczego ono umarło?”. Przecież gdyby było zdrowe, byłoby z nami... W kościele ciągle płakałam. Gdy zbliżał się rok od śmierci naszej córki, obiecałam jej, że nie będę już rozpaczać, płakać, buntować się, zamykać w sobie i mieć pretensje do całego świata za to, co się stało. Udało się. Moja wiara była silna i to ona zwyciężyła, to właśnie ona mi pomogła. Uwierzyłam, że odejście córki ma jakiś sens. Pogodziłam się z wolą Boga. Uwierzyłam, że córka jest w Niebie, że jest szczęśliwa, a nasza rozłąka tylko chwilowa.
Zobacz całą zawartość numeru ►