Zacisze miłosiernych serc
W pierwszych dniach czerwca spędziłam z panią Teresą i panem Janem cały weekend. Byłam z nimi non stop przez dwa dni i dwie noce. Poprosiłam o taką możliwość, bo chciałam zobaczyć na własne oczy, jak naprawdę wygląda całodobowa opieka nad niesamodzielnym chorym.
2019-08-01
Pani Teresa to emerytowana nauczycielka, pan Jan jest pracownikiem biurowym na rencie. Mężczyzna od 11 lat cierpi na postępujące porażenie czterokończynowe i ciężkie zaburzenia połykania, a przyczyna choroby nie jest znana. Nie rusza się, nie mówi. Nie odżywia się drogą naturalną. Pani Teresa od co najmniej 8 lat wstaje o 4.30 i kładzie się o 24.00. Jest jedyną opiekunką męża. Obserwuje go wnikliwie, pielęgnuje wspaniale. Myje go, podaje leki, robi inhalacje, zmienia pampersy, oklepuje, przewraca z boku na bok. Ma pieczę nad żywieniem dojelitowym. Mierzy ciśnienie, sprawdza akcję serca, nasłuchuje dźwięków pompy dojelitowej, sprawdza, czy mąż oddycha. Mówi do niego. Zamawia wizyty lekarskie. Bierze kredyty na kolejne cykle rehabilitacji. Kupuje leki. Nie była na urlopie od ponad 7 lat. Jej wierna i trudna opieka nad mężem jest ukryta przed światem. Ona i on – zamknięci we dwójkę w 45-metrowym mieszkaniu na jednym z opolskich blokowisk.
W pierwszych dniach czerwca spędziłam z panią Teresą i panem Janem cały weekend. Byłam z nimi non stop przez dwa dni i dwie noce. Poprosiłam o taką możliwość, bo chciałam zobaczyć na własne oczy, jak naprawdę wygląda całodobowa opieka nad niesamodzielnym chorym. Chciałam przekonać się na własnej skórze, co przeżywają ci, którzy nie odstępują swoich podopiecznych ani na krok. Chciałam choć na chwilę wejść w buty kogoś, kto już dawno przestał myśleć o sobie, bo wciąż zaprząta sobie głowę kimś innym, jego sprawami.
To, czego byłam świadkiem w domu państwa Pawłowskich, zwaliło mnie z nóg. Mentalnie, emocjonalnie, duchowo. Nigdy wcześniej nie widziałam bowiem tak heroicznej służby wobec chorej osoby. Nigdy nie uczestniczyłam w aż tak uświęconych cierpieniem chwilach nocnego czuwania. Nigdy nie spotkałam kogoś, kto z aż tak wielką wiarą i zaufaniem Bogu brał do ręki różaniec i modlił się o siłę na kilka następnych godzin. Nigdy wcześniej nie byłam aż tak blisko kogoś, kto dla ulgi najbliższej osoby potrafi bez wahania zgodzić się na własną niewygodę i ból. Naprawdę, nigdy wcześniej.
Życiowa rewolucja
Nagła potrzeba zaopiekowania się chorym wywraca życie do góry nogami. Opiekunowie niejednokrotnie wobec braku czasu są zmuszeni zrezygnować ze swoich planów na najbliższe miesiące, a w niektórych wypadkach nawet na lata. Poświęcając większość swojego czasu na opiekę, trudno utrzymać dotychczasowe kontakty i więzi. Często wiąże się to też z koniecznością zrezygnowania z pracy zawodowej, której nie udaje się pogodzić z ciągłą opieką nad chorym. Cała sytuacja wymaga ogromnego zaangażowania i naturalnym wydaje się, że powinna budzić u opiekunów złość albo inne negatywne emocje. Tymczasem bardzo często tłumią oni tego typu uczucia, ponieważ czują, że są one nie na miejscu, że nie mogą narzekać na zmiany w swoim życiu, bo przecież osoba, którą się opiekują, jest w znacznie gorszej sytuacji. Branie na siebie zbyt wielu obowiązków oraz tłumienie emocji przekłada się w niektórych przypadkach na depresję. Badania pokazują, że pojawia się ona częściej u opiekunek, niż opiekunów i może dotknąć nawet co drugą kobietę zajmującą się przewlekle chorym. Tyle statystyki i badania.
Tajemnica szczęścia
Wróćmy jednak do pani Teresy i pana Jana. Będąc w ich domu i obserwując kadry z ich codziennego życia, przekonałam się, że mimo wielkiego cierpienia pana Jana i ogromnego wysiłku pani Teresy wkładanego w opiekę nad nim, oboje są szczęśliwi. Po ludzku tego nie rozumiem. Nie wiem, jak to możliwe, że oboje potrafią przyjąć i zaakceptować swoją życiową sytuację bez utyskiwania i cienia pretensji do kogokolwiek. Nie wiem, jak to możliwe, że w pani Teresie każdego dnia odnawiają się fizyczne i duchowe siły, by odważnie stanąć przy łóżku męża. Nie wiem, jak to możliwe, że pani Teresa nie cierpi ani na depresję, ani na zespół wypalenia. Myślę, że to wszystko można zrozumieć tylko z perspektywy wiary. Gdy właśnie tak próbuję spojrzeć na panią Teresę i pana Jana – oczami wiary – odkrywam tajemnicę ich szczęśliwego mimo wszystko życia. Po prostu czują się miłowani przez Pana Życia i Śmierci. Wiedzą, że ufając Jemu, nie grozi im nic złego.
Historia Basi
Podczas jednego z dyżurów w hospicjum została „wybrana” przez młodą kobietę, umierającą samotną matkę siedmiorga dzieci. Chora powiedziała przed jej odejściem na tygodniowy urlop, że ze śmiercią „poczeka” do jej powrotu. Słowa dotrzymała. To był najtrudniejszy urlop. Pamięta, że nie chciała wracać do pracy. Wróciła. I tego dnia to się stało. Nosiła w sobie potem rozdzierające poczucie winy.
Chwile, gdy pacjent odchodzi, w jej pracy są częste. Ale to nieprawda, że można przyzwyczaić się do kolejnych śmierci, że po zamknięciu za sobą drzwi oddziału zapomina się o tym, co się zdarzyło w ciągu dnia. Basia od ponad piętnastu lat jest pielęgniarką w jednym ze śląskich miast. Większość tego czasu przepracowała w domu pomocy społecznej. Jej doświadczenie zawodowe to obcowanie z nieuleczalnymi chorobami i dbałość o jedną z najważniejszych, bo niepowtarzalnych chwil. O umieranie.
Zaczynała pracę na oddziale ratunkowym. Swój pierwszy dyżur doskonale pamięta, choć był spokojny. Poznawała narzędzia chirurgiczne, przygotowywała materiały opatrunkowe, igły, strzykawki do sterylizacji. Używano wtedy sprzętu wielorazowego użytku. Zmontowanie szklanej strzykawki wcale nie było łatwe, a bezbolesny zastrzyk wielorazową igłą – praktycznie niewykonalny. Tu uczyła się od starszych koleżanek spokoju i opanowania w sytuacjach decydujących o ludzkim życiu, szybkości działania z jednoczesnym zachowaniem uwagi.
Wydawało się jej, że jest na właściwym miejscu, do czasu, kiedy los rzucił ją chwilowo do hospicjum. Ta chwila trwała kilka lat. Tu wszystko było inne, bez pośpiechu, z chwilą na wysłuchanie chorego, na rozmowę z jego bliskimi o tym, co najważniejsze. Tu kształtowała swoją wrażliwość, widząc na co dzień ludzkie cierpienie, nabierała dystansu do tego, co materialne, nieważne. Do tej pory przyzwyczajona do ratowania życia, musiała przestawić się na aktywne, często wielogodzinne słuchanie umierających ludzi. Tęskni czasem do tamtego miejsca. Od kilku lat pracuje gdzie indziej.
Miejsce, gdzie pracuje teraz, to ogromny, trzykondygnacyjny budynek. Na jedną pielęgniarkę przypada siedemdziesięcioro podopiecznych. Ludzie starsi, niepełnosprawni, przewlekle chorzy, a także bezdomni, alkoholicy, samotni z wyboru, porzuceni przez rodzinę albo osieroceni przez los. Dodatkowo pracuje w zakładzie opiekuńczo-leczniczym. Z jednej pensji pielęgniarki nie byłaby w stanie utrzymać domu i kupić leków dla 16-letniego syna Mateusza, który jest diabetykiem. Basia pięć lat temu owdowiała. Jest więc samotną matką dla Mateusza i Krzysia. Chłopcy przejęli niemal w całości obowiązki domowe. Kiedy zmęczona wraca po pracy, czeka na nią obiad.
Życie w biegu
Z 24-godzinnego dyżuru jedzie na nocną zmianę. Ma to szczęście, że jej organizm potrafi się szybko zregenerować. W drodze z jednej pracy do drugiej. Ale po 36 godzinach pracy czasem trudno doliczyć się, który to dzień tygodnia. Przeogromne zmęczenie. Ta praca to odpowiedzialność, w czasie dyżuru nie może być mowy o najmniejszym zaniedbaniu. Na ten czas wyłącza się niemal zupełnie. Nie myśli o tym, co w domu, najważniejsze jest skupienie się na pracy. W DPS-ach najczęściej nie zatrudnia się lekarzy, nie ma codziennych wizyt, a więc uwaga pielęgniarki musi być szczególnie wyostrzona. Mieszkaniec takiego domu to człowiek w podeszłym wieku, schorowany, niepełnosprawny fizycznie, nierzadko z zaburzeniami pamięci. Coraz częściej trafiają do nich mieszkańcy wymagający pełnej opieki i pielęgnacji, leżący, nie potrafiący samodzielnie zaspokoić żadnych ze swoich potrzeb. Dyżur w ośrodku leczniczym to ciągła obecność przy łóżku chorego. Toaleta całego ciała, kąpiel, czesanie, zmiana bielizny, pampersów, karmienie nawet do siedmiu razy na dobę.
Jej odpoczynek to zaledwie chwila, kiedy siada przy biurku z głową pochyloną nad dokumentacją pacjentów. Rzadko ma czas, by usiąść przy stole i zjeść posiłek. Od piętnastu lat jej posiłek to przeważnie kęs chleba wsunięty do ust, nierzadko nagle wypluty, bo ktoś potrzebuje jej pomocy i trzeba biec. W pracy siada na chwilę w kącie kuchenki, gdzie, jak mówią przepisy, nie wolno jej przebywać i chwyta byle co do zjedzenia. Na chwilę, dopóki ktoś nie zawoła. Wtedy stara się nie zadławić kęsem i biegnie, by nie usłyszeć, że „nic nie robi, tylko siedzi i pije kawę”. – Moimi pacjentami są w większości osoby leżące, z zaburzeniami oddychania i przełykania, bez kontaktu słownego, a nierzadko nawet wzrokowego. Nie potrafią sygnalizować swoich potrzeb. Sprawowanie opieki nad tak złożoną społecznością wymaga współpracy wielu ludzi. Od pracownika socjalnego po rehabilitanta. Tutaj samotnie nie można zdziałać nic. Albo niewiele – mówi Basia. Pierwszy kontakt z podopiecznym i jego rodziną to „złote minuty” – najważniejsze. – Trudno przekonać człowieka wyrwanego z własnego azylu, że tutaj będzie mu dobrze – mówi. – I wcale nie jest łatwo o porozumienie z pogrążoną w wyrzutach sumienia rodziną, która początkowo zazwyczaj reaguje roszczeniowo. W pierwszych chwilach zawsze stara się odwrócić ich uwagę od tego, co trudne i dać rodzinie jasny komunikat, że zrobili to, co było właściwe i najlepsze w ich sytuacji. To początek dobrej współpracy, a nierzadko trwa ona kilkanaście lat. Z podopiecznymi stara się budować przyjazne relacje, ale, jak przyznaje, trzeba być bardzo ostrożnym – nie wolno dać się zmanipulować, ważna jest stanowczość i profesjonalizm. Nie zawsze jest fajnie, bywa, że pielęgniarki słyszą wulgaryzmy, doświadczają agresji. Raz usłyszała od pacjenta, że to ryzyko wpisane w jej zawód.
Misja a ekonomia
Kiedy przygląda się swoim koleżankom, widzi, że nie każda odczuwa spełnienie, że są i te rozgoryczone. Ich wyobrażenia o zawodzie pielęgniarki dalece rozminęły się z rzeczywistością. – Możliwe, że wyobrażenie o pielęgniarce w białym mundurku, z uśmiechem na twarzy, z kartami zleceń w ręce ma swoje odbicie w dużych oddziałach specjalistycznych czy klinikach. Nie wiem. Ja nie znam takich miejsc – przyznaje Basia.
Ona i jej koleżanki zakładają kupione w szmateksach fartuszki, wsuwają stopy do wygodnych butów i wtapiają się w sale chorych… Wieczorem Basia podpisuje raport, zdejmuje przepocony fartuch, z którego często wyczytać można całodzienne menu pacjentów, rozluźnia spięte mięśnie i… – Odczuwam satysfakcję – mówi. Bez względu na częsty brak poszanowania dla jej pracy. Czasem tylko zastanawia się, dlaczego tak rzadko za swoją pracę słyszy słowo „dziękuję”.
W pracy nie ma miejsca na chwile słabości. Nie poddaje się. Bo w jej pracy są też te dobre momenty. Dłoń błękitnookiej kobiety na jej głowie w geście przywitania, takim matczynym. Jej postać w oknie z podniesioną ręką na pożegnanie, gdy wsiada do samochodu po pracy. Dobra chwila to poczucie spełnienia, to świadomość dobrze wykonanej pracy. – Dobre chwile to te, kiedy znajdziemy się we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Zdarzyły mi się kilkakrotnie takie właśnie chwile, gdzie moja natychmiastowa reakcja miała wpływ na życie podopiecznego – uśmiecha się. – Pielęgniarstwo to nie zawód, to rodzaj misji. Jest to misja może mało doceniana i słabo opłacana, ale daje mi satysfakcję. Tej misji nie można wyrwać ze mnie nawet nieprzychylną ekonomią.
Posługa czy usługa?
Według Basi, młode pielęgniarki pracujące z przeświadczeniem, że ich zawód to usługa, konkretna czynność za konkretne pieniądze, bardzo szybko przekonują się o tym, że rzeczywistość stawia inne wymagania. Bo można nie zrobić zastrzyku, za który NFZ nie zapłaci, ale jak nie podać szklanki wody, gdy pacjent o nią poprosi? A to nie jest refundowane.
– W nasz zawód wpisane jest człowieczeństwo i wrażliwość, czy tego chcemy, czy nie. Co chciałaby powiedzieć młodym dziewczynom myślącym o zawodzie pielęgniarki? – Dziewczyny stawiające swoje pierwsze kroki w tym zawodzie, muszą wiedzieć, że nie będzie łatwo. Życzę im wytrwania, wielu dobrych chwil. Magicznego „dziękuję”, słyszanego z ust pracodawcy, lekarzy, pacjentów i ich rodzin.
Basia jest oddaną pielęgniarką w pracy i kochającą mamą w domu. Zawsze, gdy rozmawiamy, zastanawiam się jak wiele musi ją kosztować to ciągłe życie na wysokich obrotach. To wie tylko ona. Mnie pozostaje wypowiadane w sercu „dziękuję”, które wysyłam dzisiaj nie tylko w kierunku Basi. Dziękuję wszystkim pielęgniarkom, które z wielką miłością służą chorym. Dziękuję wszystkim opiekunom ukrytym w czterech ścianach swoich domów, dziękuję wszystkim bezimiennym Miłosiernym Samarytanom, którzy codzienność wypełnili opieką względem swoich najbliższych. Wierzę, że ich służba będzie kiedyś zauważona i należycie doceniona.
Korzystam z okazji i ze szczególnym wzruszeniem wspominam te wszystkie „białe anioły” – pielęgniarki, które wielokrotnie stawały także przy moim szpitalnym łóżku. Dziękuję rzeszy opiekunów, którzy kiedykolwiek – zawodowo i pozazawodowo – okazali mi pomoc i wsparcie. Żadne słowa nie zdołają wyrazić mojej wdzięczności i uznania. To dzięki Wam mam dzisiaj pewność, że posługa, którą wykonujecie często w ukryciu przed światem, nie jest tylko medyczną usługą albo zwykłą czynnością pielęgnacyjną. Jest czymś znacznie więcej. Jest zaproszeniem w zacisze Waszych miłosiernych serc.
Zobacz całą zawartość numeru ►