„… JEGO SŁOWO było pełne mocy…”
Czy Boże Słowo naprawdę ma moc przemiany serc? Czy potrafi skruszyć nawet najbardziej upartego człowieka?
2019-09-03
Rozważanie do fragmentu Ewangelii Łk 4, 31-37
XXII tydzień zwykły
Zanim trafiłam pod właściwy adres, długo krążyłam szerokimi uliczkami, mijając domki jednorodzinne z lat 50-tych, z ogródkami zadbanymi, jak i zarośniętymi trawą, pomiędzy rozłożystymi drzewami owocowymi. Osiedle dochodziło aż do brzegu podmiejskiego lasku. Pogoda była wyjątkowo ładna. Wszystko to sprawiło, że weszłam do nowego pacjenta – rzec by można – rozpromieniona. Żona chorego przeprowadziła mnie wzdłuż winorośli przed domem i przedpokój wyłożony drewnianymi klepkami, wprost do pokoju chorego męża. Dość szybko okazało się, że mój urok osobisty i dobry nastrój na nic się nie przydadzą. Ku zaskoczeniu małżonki i dwóch córek, pan Henryk – bo to właśnie do niego był wezwany lekarz – postanowił się nie odzywać. Zebrałam od bliskich wywiad, zbadałam pacjenta dość szczegółowo, licząc na nawiązanie kontaktu, wypisałam recepty, pouczyłam co do pielęgnacji i nic. Nawet zadając pytania o ból, samopoczucie, wypróżnienia, musiałam się zadowolić odpowiedziami rodziny. Ostatecznie chory pozostał w łóżku, a ja udałam się do pokoju gościnnego obok, gdzie uzupełniłam dokumentację. Cóż, liczyłam na lepsze czasy. Przyjechałam na kolejną i kolejną wizytę, potem na następną, razem ze starszą, bardzo doświadczoną pielęgniarką, ale schemat się powtarzał.
Poza tym, że chory – jeszcze w dość dobrym stanie ogólnym – nie wypowiedział ani jednego słowa i leżał w łóżku, to jego twarz miała niezmiennie kamienny wyraz. Odczuwałam bezsilność, czasami zniechęcenie, czasami złość. Martwiła mnie taka izolacja pana Henryka i rozmowy o nim – poza nim.
W czasie jednej ze wspólnych wizyt z pielęgniarką, po raz kolejny zaproponowałyśmy pomoc w przejściu na fotel do dużego pokoju, żeby czas wizyty spędzić razem. Bezwolnie pozwolił się przeprowadzić na wskazany fotel, po czym odwrócił się do okna i siedział do nas plecami. Zrobiło się cicho i niezręcznie. Przerzuciłam kartki dokumentacji, otworzyłam terminarz. Na okładce od wewnątrz zobaczyłam napisany kiedyś pośpiesznie cytat z Ewangelii. Nie wiem, jak to się stało, ale go po prostu przeczytałam na głos. I wydarzyła się rzecz niezwykła.
Pan Henryk powoli odwrócił się do nas wszystkich. Zapytał, co powiedziałam. Przeczytałam jeszcze raz. Był wzruszony. Płakał przez chwilę. Potem opowiedział historię swojego pobytu przez okres 3 lat w Seminarium Duchownym. Obecna diagnoza i brak kwalifikacji do leczenia onkologicznego przyszły wraz ze strachem, że przegrał życie. Udane małżeństwo i córki zaangażowane w Ruch Światło-Życie wydały się na ten moment pomyłką, a choroba nowotworowa okrutną karą Pana Boga za sprzeniewierzenie powołania do kapłaństwa. Kiedy usłyszał Słowo Boże, żywe Słowo Boże, to tak jakby sam Bóg ogarnął go swoją miłością. Zmarł, przeżywając wdzięczność za to, co miał i pozostał w mojej pamięci, „… gdyż JEGO SŁOWO było pełne mocy…” (Łk 34, 2 b).