Przecierpiana miłość
Jadwiga Pilecka opowiada o ciężkim wypadku i śpiączce swojego męża, a także o tym, że trudna opieka nad nim nauczyła ją – paradoksalnie – dziękować i cieszyć się każdą chwilą.
2019-09-03
REDAKCJA: – W 1999 roku Pani mąż miał poważny wypadek, w którym odniósł liczne obrażenia ciała, w tym głowy. W ich wyniku zapadł w śpiączkę, która trwała 470 dni.
JADWIGA PILECKA: – Tak. Mojego męża Józefa potrąciła ciężarówka, gdy przechodził na zielonym świetle przez ulicę. Razem z nim w tym wypadku ucierpiało jeszcze troje innych pieszych, ale jego obrażenia były najgroźniejsze. Oprócz licznych złamań i krwotoku wewnętrznego mąż doznał rozległych urazów głowy, które spowodowały stłuczenie mózgu. Jak przekonywali lekarze – było to głównym powodem zapadnięcia w śpiączkę.
– Jakie były rokowania?
– Lekarze nie dawali mojemu mężowi większych szans na wybudzenie ze śpiączki ani w ogóle na przeżycie. Konsylium orzekło, że obrażenia są zbyt rozległe, by mąż mógł przetrwać wielogodzinną operację neurologiczną, dlatego od niej odstąpiono. Oczywiście lekarze zapewnili mnie, że zrobią, co w ich mocy, by ratować mojego męża, ale jednocześnie radzili przygotować się na najgorsze.
– Tylko czy na owo „najgorsze” można się w ogóle przygotować...
– Myślę, że nie można. Na chorobę, a tym bardziej na odejście bliskiej osoby nigdy nie jesteśmy gotowi. Ja również nie byłam gotowa. Ani na to, że mogę zostać sama, ani na to, że – o ile mąż przeżyje – będę musiała zapewnić mu specjalistyczną, całodobową opiekę, o której nie miałam pojęcia. Z tamtego czasu pamiętam głównie przerażenie i bezradność. Ale mimo lęku i niepewności musiałam się zmobilizować. Życie codzienne wymagało całkowitego przeorganizowania. Początkowo, gdy mąż był w szpitalu, było dużo łatwiej, ale gdy go wypisano do domu z diagnozą „nierokujący”, stanęłam pod ścianą. Nie zdążyłam jeszcze przygotować mieszkania na jego powrót, nie miałam odpowiedniego łóżka, materaca przeciwodleżynowego, nie miałam nic. Jednak w tej dramatycznej sytuacji Pan Bóg w cudowny sposób ustrzegł mnie przed rozpaczą. Zaufałam Mu wbrew jakiejkolwiek ludzkiej logice. Zaufałam i się nie zawiodłam.
– Pani mąż przebywał w szpitalu blisko sześć miesięcy.
– Tak. Po wypadku był połamany, miał też urazy narządów wewnętrznych. W tych okolicznościach jego pobyt w szpitalu był konieczny, bo przez długie tygodnie występował stan bezpośredniego zagrożenia życia. Początkowo mąż był niewydolny oddechowo, więc podpięto go do aparatury medycznej. Z czasem – ku zdumieniu lekarzy – jego stan stopniowo się stabilizował, choć wciąż był bardzo ciężki.
Kiedy codziennie wchodziłam na oddział intensywnego nadzoru neurologicznego, na odcinku śpiączkowym panowała dojmująca cisza. Słychać było tylko delikatny szum klimatyzacji i pracę monitorów. Każdorazowo czułam się, jakbym wchodziła do miasta śpiących ludzi: puste korytarze, w salach chorzy bez kontaktu i czuwający przy nich bliscy, nieznośnie wolno upływający czas, czekanie na cud. Pamiętam, że przesiadywałam przy łóżku męża wiele godzin dziennie. Czytałam mu półgłosem książki, relacjonowałam najnowsze wydarzenia, mówiłam do niego tak, jakby był całkowicie świadomy i zdrowy. Sporo czasu poświęcałam też na modlitwę przy nim. Myślę, że tej modlitwy potrzebowałam wówczas tak samo jak on, albo nawet bardziej. Przynosiłam ze sobą różaniec męża i zawsze gdy się modliłam, wkładałam mu go w dłonie, by „modlił się” razem ze mną. Wierzę, że właśnie te chwile uratowały i jego i mnie.
– Kiedy stan Pani męża ustabilizował się i nie istniało już bezpośrednie zagrożenie życia, wróciliście do domu. Jak wówczas wyglądała Pani opieka nad mężem?
– W opiece potrzebna mi była fachowa pomoc. Pielęgniarka środowiskowa przychodziła trzy razy w tygodniu na dwie godziny i uczyła mnie, jak należy męża karmić, obracać, oklepywać i pielęgnować. Niezbędna była również intensywna rehabilitacja, by nie dopuścić do przykurczy i zaniku mięśni. W opiece nad mężem wspierało mnie na zmianę także dwóch bardzo cierpliwych rehabilitantów oraz masażysta. Robili wszystko, by poprawić u męża ruchomość stawów i zapobiec spastyczności. Największym wyzwaniem w tamtym czasie było karmienie męża. Z powodu śpiączki nie mógł on przyjmować pokarmu w normalny sposób, dlatego karmiony był za pomocą sondy. Wymagało to delikatności i sporej wprawy.
Po powrocie mojego męża do domu, za namową lekarza i rehabilitantów, zaczęłam intensywniej niż dotychczas pracować nad pobudzaniem męża do kontaktu. Wyjaśniono mi, że stymulowanie osoby w śpiączce znajomymi dźwiękami czy zapachami, może w istotny sposób przyczynić się do jej wybudzenia. Często więc puszczałam mężowi jego ulubioną muzykę i skrapiałam mu piżamę wodą kolońską, której często używał. Gotowałam jego ulubione potrawy, by ich zapach mógł unosić się w domu. Wierzyłam, że to pomoże mojemu mężowi „wrócić”.
– I pomogło...
– Tak, choć nie od razu. Zawsze byłam przekonana, że jeśli kiedyś nadejdzie dzień, w którym mój mąż się obudzi, będzie to jedna chwila, jeden moment – jak przebudzenie się po dobrze przespanej nocy. Tymczasem okazało się, że ze śpiączki człowiek nie budzi się tak po prostu i nagle. Nie od razu też jest zdolny do normalnego funkcjonowania. W warunkach szpitalnych łatwiej jest odczytać sygnały, że chory się budzi, że wraca. Wskazuje na to odczyt elektroencefalografu oraz innych urządzeń. W domu pozostaje jedynie uważne obserwowanie zmian, jakie zachodzą w stanie chorego. Kilka tygodni przed przebudzeniem męża – przypominam to sobie dobrze – zauważyłam, że jakby delikatnie się uśmiecha oraz że drżą mu powieki. Jego mięśnie były też mniej napięte, a skóra bardziej się zarumieniła. Przeczuwałam atmosferę nadchodzącej zmiany.
Mąż ostatecznie obudził się wczesnym popołudniem 14 września 2000 roku. Od dnia wypadku, który wydarzył się 2 czerwca 1999 roku upłynęło 470 dni – najtrudniejszych dni mojego życia.
Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że 14 września – dzień „powrotu” mojego męża – to święto Podwyższenia Krzyża Świętego. Kiedy to sobie uświadomiłam, nie byłam w stanie powstrzymać łez wdzięczności. Długo się modliłam, dziękując Panu Bogu za opiekę i „zwrócenie” mężowi życia. Wierzę, że to nie przypadek. Wydarzenie to odczytuję jako wyraźny znak Bożej obecności w historii mojej rodziny i mojego małżeństwa. Wypadek i śpiączka były dla mojego męża – dla mnie również – prawdziwą drogą krzyżową, ale przez tę szczególną datę jego wybudzenia Pan Bóg pokazał mi, że na krzyżu Jezusa została pokonana śmierć i że kto Mu zaufa, już nigdy nie będzie musiał się bać, nie zostanie sam.
– Jak zmieniło się Wasze życie po tej dacie? Czy wówczas mogła Pani choć na chwilę odpocząć od roli opiekuna, który wciąż jest w gotowości?
– Mój mąż nadal potrzebował specjalistycznej opieki. Po konsultacji z lekarzami zlecono mu dodatkową rehabilitację – nieco inną niż dotychczas – dzięki której stopniowo miał wracać do samodzielności. Początkowo mąż miał spore problemy z pamięcią, a jego mowa choć zrozumiała, była czasem powolna i bełkotliwa. Minęło sporo czasu, zanim udało się go spionizować i zanim usiadł na wózek. Na szczęście mąż po wypadku nie był sparaliżowany, więc istniała duża szansa, że dzięki ćwiczeniom rehabilitacyjnym z czasem stanie na własnych nogach. Tak też się stało i dzisiaj mój mąż chodzi samodzielnie, pomagając sobie jedynie jedną kulą. Niestety nie mógł wrócić do pracy i przyznano mu rentę inwalidzką. Jeśli chodzi o mnie, to oczywiście mogłam nieco odetchnąć, wiedząc, że stan męża się poprawia. Ale z osobami, które opiekują się chorymi, zwykle bywa tak, że nie chcą albo nie potrafią dać sobie prawa do odpoczynku, do zejścia z posterunku. Są w gotowości, stale, 24 godziny na dobę. Ze mną było i jest podobnie.
– Od chwili wypadku męża, przeżyliście wspólnie wiele trudnych chwil. Takie doświadczenia często umacniają miłość i zaufanie między ludźmi.
– Tak. Nie będę ukrywać, że był to dla nas bardzo trudny okres. Ale teraz, z perspektywy czasu, widzę również jasne strony tamtych wydarzeń. Pomogły mi one odkryć na nowo miłość do męża, nauczyły mnie cieszyć się nawet najdrobniejszymi sukcesami, sprawiły, że odróżniam sprawy ważne od zupełnie nieistotnych. Zrozumiałam także, a właściwie wspólnie z mężem zrozumieliśmy, że nie wszystko zależy od nas, że nasze życie jest ostatecznie w rękach Kogoś innego. To przeświadczenie sprawia, że czuję się bezpieczna i spokojna o każdy nasz kolejny dzień. A co do miłości i zaufania, to ma pani rację. Wspólnie przeżyte trudne chwile często pogłębiają międzyludzkie więzi. Bo kiedy razem przejdzie się przez najtrudniejsze doświadczenia, wtedy relacja, która łączy dwoje ludzi (małżonków, przyjaciół) staje się najcenniejszym skarbem, bo została przecierpiana. I z własnego doświadczenia wiem, że jeśli ktoś jest z tobą w najtrudniejszych chwilach, to znaczy, że już nigdy cię nie zostawi, zawsze będzie blisko.
Zobacz całą zawartość numeru ►