Towarzyszka w cierpieniu
Maria Magdalena – apostołka apostołów, świadek nauki, śmierci i zmartwychwstania Pana, znana w pierwszych wiekach chrześcijaństwa jako orędowniczka w chorobie i cierpieniu. Kościół wspomina ją 22 lipca.
2020-07-06
Kobieca postać z ewangelicznych kart, kojarzona z rozwiązłością, a nie z wrażliwością, czy umiejętnością towarzyszenia w cierpieniu. Namalowana w Piśmie Świętym grubymi kreskami męskiej ręki – Ewangelistów – nie oddającymi w pełni jej osobowości, nie odzwierciedlającymi w pełni jej relacji z Jezusem i nie ujawniającymi do końca jej powołania. Przeczytajmy dziś historię Marii z Magdali jeszcze raz, inaczej, dostrzeżmy postać bardzo delikatną, kruchą, a jednocześnie bohaterską, posiadającą niezwykły zestaw cech, jakże niezbędny, by móc dostrzec cierpienie i umieć wytrwać przy cierpiącym. Historię kobiety, w pewnym momencie życia bardzo grzeszną, ale odnalezioną przez Jezusa, ukochaną i ostatecznie znaną jako jedna z pierwszych świętych chrześcijanek.
A było to tak: Ona – inna niż otaczające ją kobiety. Z wrażliwymi, uważnymi oczami, pięknymi gęstymi włosami, delikatnymi i zarazem silnymi dłońmi. Podobała się wielu mężczyznom, ale żadnemu nie chciała oddać swego serca. Odrzucająca zamążpójście jako jedyną drogę dla siebie. Pragnąca czegoś/kogoś więcej, lecz nie wiedząca czego/kogo naprawdę szuka. Maria – inna od pozostałych żydowskich niewiast, pragnąca więcej niż spokojnego życia, wyznaczonego przez nakazy i konwencje hebrajskiej społeczności. Spotkali się wśród zgiełku i tłumu, w środku skwarnego dnia. Tłum domagał się jej śmierci, ale to raczej jej rodzina krzyczała, że jest opętana, bo odrzuciła małżeństwo jako swoją przyszłość, a zapragnęła przelotnych miłostek. Odrzuciła, bo jej oczy patrzyły, gdzieś daleko i od dłuższego czasu wypatrywały Kogoś, kto miał do tej pory sylwetkę zamazaną i twarz nieznaną, a jednak była pewna, że On sam ją do siebie pociąga. W ten dzień ich oczy się spotkały – jej śmiertelnie przestraszone i Jego życiodajnie spokojne. I przykrył Ją swoim płaszczem i nikt nie miał już odwagi rzucić w jej kierunku żadnej obelgi.
Poszła za Nim, bo znalazła tego, na którego czekała. A ona nie czekała na męża i na wspólne życie w rybackiej czy pasterskiej chacie. Nie czekała także na cielesną bliskość i na gromadkę dzieci. Czekała na Niego – a On nie był gwarancją łatwego życia. A jednak poszła, bo po spojrzeniu w oczy, było spojrzenie w duszę – tam się naprawdę spotkali. Jej dusza doznała zalania prawdziwą miłością, podobną do zanurzenia się w ciepłej wodzie, która ciało odpręża, rozluźnia, nadaje lekkości. Odrzucona przez rodzinę, przylgnęła do Niego. On nadał jej nową wartość – drogocennego klejnotu – która nie jest związana z wypełnianiem zwyczajów czy konwencji społecznych. Była cenna w Jego oczach, bo była po prostu Marią z Magdali, zwykłą dziewczyną z rybackiej wioski.
Maria wraz z narodzeniem przyniosła na świat piękny dar od Boga, który wzrastał razem z nią. Darem tym była unikalna wrażliwość na cierpienie innych. Wrażliwość, która przynaglała do bycia z tymi, którzy cierpią, do słyszenia ich cichego krzyku, do widzenia zakrytych ran, do czynienia aktów miłosierdzia. Gdy apostołowie dyskutują o Królestwie Bożym, o miejscach, które zajmą po prawej i lewej stronie tronu Mesjasza, ona wsłuchuje się w ton Jego głosu i słyszy to czego, żaden z apostołów nie wyłapuje…
W słowach Mistrza słyszy smutek i słowa pożegnania. Najbardziej jednak współodczuwa ból – przeszywający, który jednocześnie jest lękiem i samotnością. Wtedy Maria tłucze buteleczkę z drogocennym olejem i wylewa go na stopy umiłowanego. Słyszy znów wokół siebie słowa oburzenia i zgorszenia, a jednak nie ma już strachu w swych oczach tylko miłość. Nie lęka się krytyki, bo wie, że Ona sama jest w Jego oczach drogocenna. Delikatnie wmasowuje olej w zmęczone i popękane stopy, a swymi gęstymi włosami wyciera nadmiar balsamu. Jej ruchy są delikatniejsze niż przy nakładaniu maści na najbardziej rozjątrzoną, bolącą ranę. Płacze, a jej łzy wsiąkają w szatę Mistrza. I nie wie jeszcze, że namaściła Go już na pogrzeb i opłakała Jego śmierć.
A po ledwie kilku dniach Maria stoi pod krzyżem. Walczący o pierwszeństwo przy tronie mężczyźni, rozproszyli się, uciekli. A Ona delikatna, ale za to bardzo dzielna, stoi pod krzyżem, opierając głowę o pionową belkę krzyża. Strużki krwi, które spływają z ciała Jezusa po drzewie krzyża, nasączają niczym balsam jej gęste włosy. Jego pot skapujący obmywa jej ręce i nogi. Ból jest tak dotkliwy, że aż uniemożliwia myślenie. Bo na tym krzyżu nie tylko umiera umiłowany przez nią Człowiek, ale umiera także ona. Bez Jezusa Maria nie istnieje, jest nic nie warta, nie ma dla niej miejsca w konserwatywnym społeczeństwie żydowskim. Niezamężna, bezdzietna, niczyja.
Agonia dobiega końca. Z przebitego Serca wytryskuje krew i woda, a ona staje się jednym z pierwszych świadków łask zalewających świat. Bezwładne ciało spoczywa w ramionach Jego Matki. Pojawiają się plamy opadowe, a ciało tężeje. Maria z Magdali delikatnie głaszcze przedziurawioną, zimną, siną stopę Mistrza. Ale czy to nadal Mistrz? Czy tylko Jego powłoka? A jeżeli tylko powłoka, to gdzie naprawdę jest Ten który miał moc?
Zapadła ciemność, która mimo poranka szabatowego nie znika z serca kobiety. Znowu noc i znowu poranek, a ciemność wciąż ta sama. Jej zmysły pozostają w hibernacji z powodu zimna i mroku serca. Jednak zbiera się w sobie i biegnie jakby ku jaśniejącej w oddali latarni – do grobu pańskiego, by dopełnić obowiązku względem ciała, ale tak naprawdę by jeszcze raz Go pożegnać, ogrzać się zimnem zwłok. Lecz ciała nie ma na skalnej półce, są tylko rozrzucone chusty z odbitym wizerunkiem umarłego. Czyli nawet martwe ciało zostało jej zabrane.
W ogrodzie nieopodal miejsca złożenia Pana, otulona zielenią, skryta pośród liści oliwnych, z poczuciem bycia całkowicie samą, zalewa się łzami. Płacze, bo jest kobietą. Płacze, bo została przez Niego bardzo umiłowana, a Jego nie ma. Płacze, bo ta jej wrażliwość na cierpienia innych jest jej bezbronnością wobec cierpienia własnego. Bo ta jej wrażliwość bez miłości nie ma już racji bytu. Własne cierpienie zamiast wzbudzać miłosierdzie, rodzi bunt, żal, ciężar nie do uniesienia. W chwili kiedy czuje się najbardziej lichą i nic niewartą z istot na ziemi, słyszy męski głos, odciągający ją od własnej rozpaczy. A przecież nikt nie ma prawa, odbierać jej chwili, w której pękają wszystkie tamy, uwalniające szeroki strumień trudnych emocji. Ma prawo płakać, zalewając się łzami, ma prawo pokazać samej sobie jak bardzo cierpi. Lecz męski głos jest natarczywy, żąda jej uwagi. Więc wreszcie się odwraca ku ogrodnikowi, z nadzieją na jedną jedyną wiadomość, która mogłaby złagodzić cierpienie: „Czy wiesz, gdzie przeniesiono ciało Pana?” Jednak ogrodnik nie odpowiada. Patrzy jej w oczy, a w głębi duszy się spotykają – jej strach i Jego pokój, jej żal i Jego miłość, jej niepewność i Jego moc. „Rabbuni! Nauczycielu!”. Objęła z miłością Jego nogi, a było to prawdziwe ciało, a nie tylko duch, te same nogi, które namaściła, które potem ociekały krwią, które trzymała w dłoniach po Jego śmierci. Te same umiłowane nogi, które nosiły najcudowniejszą istotę na ziemi. „Mario! Nie mogę jeszcze tu zostać, ale biegnij do braci i ogłoś im Dobrą Nowinę. Niech mnie oczekują!”.
Czemu właśnie jej pierwszej się ukazał, zanim jeszcze wstąpił do swego Ojca? Zanim ukazał się apostołom, zanim zadał pytania Piotrowi? Bo bardzo umiłowała? Bo była najbardziej delikatną z istot, które Mu towarzyszyły? Bo jej serce, poza Jego Matką, było najbliższe pęknięciu w tym żałobnym czasie?
Maria Magdalena – apostołka apostołów, świadek nauki, śmierci i zmartwychwstania Pana, znana w pierwszych wiekach chrześcijaństwa jako orędowniczka w chorobie i cierpieniu. Niewidzialna towarzyszka w cieniu mężczyzn, którzy otaczali Mistrza. Zdaniem niektórych biblistów to właśnie ona została utrwalona na kartach Ewangelii, choć nigdy wprost nie wymieniona z imienia: „Gdziekolwiek po całym świecie głosić będą tę Ewangelię, będą również opowiadać na jej pamiątkę to, co uczyniła” (Mk 14, 9)
Zobacz całą zawartość numeru ►