Liczy się każdy dzień!
Rozmowa z ks. Pawłem Siedlanowskim, dyrektorem i kapelanem Siedleckiego Hospicjum Domowego dla Dzieci, diecezjalnym duszpasterzem chorych i nowo mianowanym duszpasterzem Apostolstwa Chorych diecezji siedleckiej.
2021-06-23
Agnieszka Warecka: – Czy zdarzyło się Księdzu być przy umierającym dziecku?
ks. Paweł Siedlanowski: – Tak, było to wiele lat temu. Marcin chorował na nieuleczalną chorobę, która „wyłączała” z organizmu kolejne partie mięśni. Umarł w swoim domu, w otoczeniu najbliższych.
– Co Ksiądz wtedy czuł?
– Spokój. Może dlatego, że byliśmy przygotowani do tego momentu? Choć, patrząc z drugiej strony, czy można być kiedykolwiek w pełni gotowym na takie doświadczenie? Przecież miał tylko 16 lat. Życie stało przed nim otworem.
– Bunt, oskarżanie Pana Boga o bierność, okrucieństwo graniczące z bluźnierstwem... Spotkał się Ksiądz z taką postawą?
– Wiele razy! Od ponad 25 lat towarzyszę rodzicom w żałobie. To są najtrudniejsze rozmowy, ponieważ na większość padających pytań nie ma odpowiedzi. Pozostaje tylko modlitwa, towarzyszenie, pokora wobec czegoś, czego nie rozumiemy, co nas przerasta. Złożenie życia dziecka, które odeszło, rodziny, która pozostała, w Boże, miłosierne ręce. I pełne wiary wołanie: „Jezu, Ty się tym zajmij...”. Paradoksalnie, bardzo niedawno spotkałem – po wielu latach niewidzenia – mamę Marcina. Powiedziała mi coś niesamowicie pięknego: pokój serca, jakim została wtedy obdarowana, przy łóżku umierającego dziecka, niesie w sobie do dziś!
– Kiedy zaczął myśleć Ksiądz o wcieleniu w życie idei hospicjum dla dzieci?
– Z grupą przyjaciół próbowaliśmy ją zrealizować w 1998 roku. Wtedy, z różnych powodów, nie wyszło. Pomysł powrócił po latach. Najpierw w 2018 roku udało się powołać do istnienia fundację, rok później ruszyło hospicjum. Aktualnie działamy w „trybie normalnym” – mamy znakomity zespół medyczny, sporą grupę wolontariuszy i, niestety, bardzo dużo pracy.
– Co Ksiądz mówi rodzicom, którzy żyją ze świadomością, że nadejdzie moment odejścia dziecka? Może to być za tydzień, jeśli choroba „odpuści”, może za rok?
– Używa Pani słowa „odejścia”. To dobrze. Tak się utarło, że rzadko mówimy: „śmierci”. To nie czarowanie rzeczywistości, raczej jej głębsze odczytanie. Wędruje się skądś dokądś, ku innemu życiu. Od pierwszego momentu, od wejścia do rodziny nieuleczalnie chorego dziecka, w jej intymność, razem przygotowujemy się do TEJ chwili. Rzecz jasna, nie ma to nic wspólnego z obsesyjnym lękiem, raczej koncentrujemy się na tym, co jest tu i teraz. Niedawno pożegnaliśmy Klarę, żyła 7 miesięcy – według lekarzy nie miała prawa przeżyć nawet jednego dnia. Diagnoza: zespół Edwardsa (trisomia 18). Mama zdecydowała się urodzić córeczkę. Byliśmy z nimi od początku. W kolejnych tygodniach pani Asia miała zwyczaj powtarzać: „Kiedy przychodzi nowy dzień, cieszymy się, że Klarcia jest. Dziękujemy Bogu za nią! Niech to nasze wspólne «dziś» będzie najpiękniejsze z możliwych”.
– Trzeba wielkiej dojrzałości wiary, by tak mówić...
– Na pewno tak, ale też Pan Bóg daje siły, potrzebne łaski. Mama Dominika, który niedługo skończy 18 lat, a który nigdy nie chodził, nie mówił, parę tygodni temu powiedziała: „On swoją chorobą zbawia całą naszą ulicę”. Może to nieprecyzyjne słowa, bo przecież Jezus Chrystus jest naszym zbawieniem, ale mam absolutne przekonanie, że Dominik jest bardzo blisko Niego. Niesamowite, że kiedy przynoszę mu Komunię świętą, jego radość jest tak nieprawdopodobnie wielka! Całym sobą śmieje się, niemalże unosi w powietrzu!
– Widzi więcej niż my?
– O tak, jestem tego pewien.
6 czerwca ubiegłego roku Natalcia (w hospicjum mamy trzy dziewczynki o tym imieniu) przeżywała swoją Pierwszą Komunię świętą. Uroczystość odbyła się w domu rodzinnym – choroba: ceroidolipofuscynoza neuronalna NCL6, zwana chorobą Battena, uniemożliwiła wyjście do kościoła. Mama ubrała ją w piękną białą sukienkę. W jej pokoiku była Msza. Byli też goście – kilkanaście osób. Dziewczynka trochę gorączkowała, zapewne udzielały się jej też emocje, stąd była niespokojna. Kiedy przyjęła malutki kawałek konsekrowanej Hostii, znieruchomiała. I stała się niesamowicie jasna! Zaczęła patrzeć w jeden punkt (choć jej wzrok jest uszkodzony)! Było to tak niesamowicie piękne zjawisko, że przerwaliśmy liturgię na kilka minut. Patrzyliśmy na nią. Kogo widziała? Mogliśmy się tylko domyślać... Inny przykład: Bartek (podłączony pod respirator) przyjął dwa lata temu sakrament bierzmowania, także w domu. Od chrzestnych dostał duży obraz Jezusa Miłosiernego. Rodzice opowiadają, że często gdy jest sam, ma głowę zwróconą w jego stronę. Z kimś po swojemu rozmawia, śmieje się. Z Kim?... Ileż dzieci mogą nas nauczyć! Przy łóżkach naszych podopiecznych zrozumiałem słowa Pana Jezusa: „Jeżeli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa niebieskiego” (Mt 18, 3).
– Piękne świadectwa. Ale rzeczywistość rodziców nieuleczalnie chorego dziecka nie jest kolorowa...
– Jest różnie. Przychodzą zwątpienia, brakuje sił, dobija samotność. Pojawia się depresja, lęk, pytania: czy starczy na leki, fizjoterapię, aby dziecko nie cierpiało, nie miało przykurczy. Bywa, że towarzyszy im nieakceptacja ze strony bliskich. „Zmarnowała życie mojemu synowi! Urodziła mu chore dziecko! Miał takie fajne dziewczyny, na swoje nieszczęście wybrał ją...” – usłyszałem kiedyś od teściowej jednej z naszych hospicyjnych mam. Trudno to komentować. Ale to nie jedyny tego typu przypadek.
– Co Ksiądz jako kapelan wnosi do rodziny podopiecznego hospicjum?
– Mam świadomość, że mogę usłyszeć: „Nie masz swoich dzieci, nie zrozumiesz!” Zresztą, nieraz takie słowa padały w moim kierunku z ust półżywych z bólu rodziców, którzy stracili syna, córkę np. w wypadku samochodowym. I mają dużo racji. Co staram się wnosić? Najpierw swoją wiarę, pewność, że Bóg jest. A wraz z nią nadzieję, modlitwę, zwyczajną ludzką obecność, empatię. Jestem gotowy na czyjś bunt, gorszy dzień. Bywa i tak. Nie boję się bezradności – w tę niemoc może wejść Bóg ze swoją łaską. I zabrać lęki, przynieść pokój.
– Dobry kapelan to jaki kapelan?
– Przede wszystkim trzeba sobie wiele rzeczy na nowo „poustawiać” w głowie. Po pierwsze, oduczyć się... pośpiechu, szukania „sukcesów duszpasterskich” w liczbach. My, księża, wszystko robimy w biegu. Nawet obiad jemy w biegu! Bo tyle spraw... Choroba i bliskość śmierci domagają się spokoju. W bliskości momentu odejścia zawsze czai się samotność. Boimy się jej. Kapłan – z żywym, obecnym Bogiem, modlitwą, błogosławieństwem Kościoła – wchodzi w nią. Niesie otuchę. Mam świadomość, jak każde słowo, które wypowiadam, jest ważne dla chorego, dla rodziców chorego dziecka. Kiedy wychodzę, zostają z nim, analizują je. Czasem czepiają się go jak przysłowiowej ostatniej deski ratunku!
– Wielką sztuką jest dziś umieć słuchać.
– Tak, bardziej słuchać niż mówić – to kolejne kluczowe zadanie kapelana. Mnie spotkania z chorymi, z rodzicami w żałobie nauczyły, że trzeba zejść z piedestału, który zwie się „wiem więcej”. Nic nie wiem! Albo tylko wydaje mi się, że wiem. Dotknięci chorobą ludzie czasem mają taką bliskość z Jezusem, że ja mogę tylko o niej marzyć! Sztuką jest nie bać się dotyku dłoni, szeptu. Bywa, że gdy przynoszę Komunię naszym hospicyjnym dzieciom, siadam – ubrany w sutannę, w komżę, stułę – na łóżku, na dywanie, klękam przy wózku. Z tego poziomu widać więcej, naprawdę! Pozwalam np. naszej dziewięcioletniej Zosi dotknąć naczynka z Najświętszym Sakramentem. Pan Bóg się nie pogniewa. To jej cudowny, niezwykły sposób na adorację!
– Zawsze jest tak spokojnie?
– Nie zawsze. Czasem – choć na szczęście rzadko – jest bunt, agresja, wyrasta niewidzialny, wysoki mur. Bywa, że człowieka „dociska” grzech, krzyczy sumienie. Można się tylko pomodlić o skruchę, nawrócenie. Nigdy nie wolno się obrażać, tupać nogą i mówić: „Jak nie to, nie. Umywam ręce”. Kilka lat temu na ekranach naszych kin można było obejrzeć film Mela Gibsona „Przełęcz ocalonych”. Główny bohater Desmond Doss zaciągnął się do armii w 1942 roku na wieść o japońskim ataku na Pearl Harbor. W trakcie służby odmówił jednak noszenia broni, został sanitariuszem. Podczas krwawej bitwy o Okinawę w 1945 roku udało mu się uratować życie 75 żołnierzom. Wynosił ich z pola bitwy całą noc. Kiedy wycieńczony szedł po kolejnego rannego, modlił się: „Boże, pozwól mi uratować jeszcze jednego”. To też moja modlitwa, kiedy idę do sali szpitalnej, do domu zbolałych po śmierci dziecka rodziców na tzw. trudną rozmowę, gdy ktoś z zaawansowanym nowotworem odmawia pojednania się z Bogiem, gdy zaczynam rekolekcje... Tylko tyle, i aż tyle.
– Dziękuję za rozmowę.
Zobacz całą zawartość numeru ►