Uzdrowienie wewnętrzne

Zazwyczaj kojarzymy je z ustąpieniem choroby, zanikaniem konkretnego, fizycznego bólu lub wycofaniem się symptomów dolegliwości, które nękają nasze ciało, utrudniając codzienne funkcjonowanie. To oczywiście jeden z wymiarów uzdrowienia – ten, dotyczący materialnej strony naszej egzystencji. Oprócz niego istnieje jednak również drugi wymiar, nie mniej ważny, choć często przez nas niedoceniany. To uzdrowienie wewnętrzne, dokonujące się gdzieś na przecięciu naszego życia psychicznego i duchowego. Warto o nim pamiętać, gdyż zlekceważona potrzeba uzdrowienia wewnętrznego może prowadzić do poważnych egzystencjalnych trudności.

zdjęcie: cathopic.com

2021-07-09

Trzeba zacząć od tego, że wszyscy potrzebujemy uzdrowienia. I nie chodzi tylko o nasze ciało. Oczywiście, w intencji uzdrowienia fizycznego modlimy się chyba najczęściej – może dlatego, że ból, choroba ciała i spowodowane nimi poczucie silnego dyskomfortu przyczyniają się do naszego cierpienia; sprawiają, że nierzadko nie potrafimy poradzić sobie z naszą codziennością. Funkcjonujemy jakby w gorszych warunkach – obciążeni, złamani, w poczuciu osamotnienia i bezradności, niejednokrotnie w głębokim lęku. Modlimy się więc z nadzieją, że Bóg zabierze nam to doświadczenie i przywróci upragnione zdrowie. Często tak się rzeczywiście dzieje. Bóg uzdrawia nasze ciała, o czym świadczą niezliczone świadectwa z życia mistyków i świętych, a także zwykłych ludzi, których Bóg wysłuchał, odbierając im chorobę i przywracając sprawność schorowanemu ciału. Zdarza się również, że Bóg nie uzdrawia fizycznie w taki sposób, że znikają symptomy choroby, daje jednak nadprzyrodzoną siłę do jej przeżywania. Taki stan rzeczy może mieć różną przyczynę. Czasami, najzwyczajniej, ustąpienie choroby nie byłoby dobre – mogłoby bowiem przyczynić się do wykształcenia w nas takich zachowań i postaw, które w rezultacie spowodowałyby utratę wiary. Choć wydaje się nam to mało prawdopodobne, nie możemy zagwarantować, że po powrocie do zdrowia nie sprzeniewierzymy się Bogu, idąc własnymi, odrębnymi od Niego drogami. To oczywiście tylko jedna z możliwości. Istnieje bowiem całe spektrum powodów, które zna tylko Bóg i ze względu na które nie daje nam fizycznego uzdrowienia. Nie znaczy to jednak, że nas opuszcza. Przeciwnie – jest wówczas szczególnie blisko nas, jednocząc się z nami i zapraszając do szczególnej więzi z Sobą. Uzdrowienie przychodzi wówczas w sposób nie do końca przez nas oczekiwany – nie przez przemianę ciała, lecz jako duchowy proces. Zawsze jednak sposób uzdrowienia wybrany przez Boga jest lepszy od tego, co sami dla siebie wymyśliliśmy. A co z uzdrowieniem wewnętrznym?

Gdy cierpi dusza

Przede wszystkim musimy pamiętać, że grzech swe konsekwencje pozostawia w nas na wielu poziomach. Nie chodzi tylko o grzech pierworodny i jego skutki. Owszem, wierzymy, że grzech pierwszych rodziców zrodził fatalne owoce – jego konsekwencje w jakiś sposób przeniosły się na całe stworzenie i dotknęły także nas. Niektóre z nich zgładziła męka, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Innych wciąż doświadczamy – są obecne w świecie i ustaną dopiero w nowych niebiosach i nowej ziemi, po powtórnym przyjściu Chrystusa. Chodzi jednak również o konsekwencje naszych grzechów uczynkowych – te które swoją postawą wywołujemy, lub których doznajemy jako skutków działania bliźniego. I znów – pewna ich część dotyczy sfery ciała. Gdy ktoś w złości uderzy nas w twarz, uszkodzi nam policzek, a może nawet podbije oko. Gdy wiedziony agresją uderzy nas w brzuch, wywoła ból żołądka, a nie daj Boże poważniejsze obrażenia wewnętrzne. Wszystkich tych krzywd nie przyjmujemy jednak beznamiętnie. Towarzyszy im lęk, ogromne wzburzenie, poczucie upokorzenia i odrzucenia, może nawet nienawiść wobec agresora. Nasze emocje współodczuwają z ciałem, a często nawet o wiele intensywniej przeżywają zadane nam cierpienie. Zdarza się, że rana ciała jest niewielka, natomiast rana w psychice – głęboka i dojmująca. Cierpią zresztą nie tylko uczucia; cierpi również duch. Pojawiają się wątpliwości, nieme wyrzuty wobec Boga, pytania o to, gdzie był, dlaczego nas nie obronił; dojrzewa w nas kryzys. Nie chodzi przy tym o jednorazowe trudne wydarzenie. Ono często odchodzi w końcu w niepamięć – jeśli nie było zbyt traumatyczne i głębokie – a upływ czasu leczy rany. Co jednak, gdy nasza krzywda powtarzała się wielokrotnie? Nie musiała przy tym wcale mieć wymiaru fizycznego. Znamy dobrze pojęcie przemocy psychicznej, rany zadawanej „w białych rękawiczkach”, gdy ciało nie doświadcza żadnych skutków fizycznych, jednak głęboko cierpi dusza. W zasadzie trzeba powiedzieć jasno: nie ma chyba osoby, która nie doznałaby zranień na poziomie psychicznym. Kto z nas nigdy nie doświadczył upokorzenia, rozmaitych form warunkowości, surowego, niesprawiedliwego karania, różnych postaci emocjonalnego uwikłania, obelg, poniżania czy innych toksycznych interakcji? Kto nie cierpiał z powodu ludzkiej opryskliwości, gruboskórności lub zdrady? Jeśli dodatkowo te przykre sytuacje na stałe rozgościły się w naszym życiu, jeśli wzrastaliśmy w takim klimacie – na przykład w domu czy w grupie rówieśniczej – trudno wyobrazić sobie, aby nie miało to wpływu na nasz stan psychiczny. Wielu konsekwencji możemy nie dostrzegać. Rany duszy nie są wszak tak wyraźne, jak uszkodzenia ciała. A jednak nierzadko nasze depresje, lękowe podejście do świata, obawa przed ludźmi, czy zaniżone poczucie wartości właśnie w takich ranach mają swe przyczyny. Ostatecznie cierpi cała ludzka dusza. Emocjonalne zranienia przekładają się także na relację z Bogiem. Często nie potrafimy obudzić w sobie gorliwości, wiary, miłości. Mamy trudności, aby zaufać Bożemu miłosierdziu i skarżymy się, że nie doświadczamy Jego miłości. Przyczyny tego stanu mogą być różne, nierzadko jednak dochodzą w nim do głosu nasze cierpiące emocje. Ich krzywda rzutuje na relację z Bogiem i sprawia, że Jego obraz w naszej duszy zostaje wykrzywiony. Zmagamy się z tym latami, z jednej strony tęskniąc za Jego miłością, z drugiej jednak nie potrafiąc jej przyjąć. Czy można się więc dziwić, że nasze życie duchowe staje się często płytkie, powierzchowne, sformalizowane, zamknięte w różnych schematach i przyzwyczajeniach, pozbawione spontaniczności i radości? Dlatego warto zająć się na poważnie cierpieniem duszy, nie bagatelizując jego strony psychicznej i nie skupiając się wyłącznie na bólu płynącym z choroby ciała.

Przyjdźcie do mnie wszyscy

Jezus nie pozostaje obojętny wobec naszego wewnętrznego cierpienia. Przeciwnie, zachęca wszystkich, którzy doświadczają rozmaitych form utrudzenia i obciążenia, aby w Jego miłości szukali pokrzepienia i uzdrowienia (por. Mt 11, 28). Nie chodzi przy tym wyłącznie o umocnienie w trudach codzienności. Niejednokrotnie bowiem obciążenie, które z sobą niesiemy, jest efektem całej historii naszego życia. Czy naprawdę sądzimy, że Bóg mógłby przejść obok niej obojętnie? Jednym ze słów, które pojawiają się w Nowym Testamencie na opisanie uzdrawiania, jest słowo therapeuo. Ewangeliści często posługują się nim, relacjonując dokonywane przez Jezusa uzdrowienia „wielu” lub „wszystkich”, którzy byli do Niego przyprowadzani. Zazwyczaj chodzi wówczas o chorych cierpiących na rozmaite, często znacznie różniące się od siebie dolegliwości. Czy musiały to być wyłącznie choroby fizyczne? Niekoniecznie. Słowo therapeuo ma bowiem dwa zasadnicze znaczenia. Po pierwsze: leczyć, uzdrawiać; po drugie – obsługiwać, pielęgnować. Warto zwrócić uwagę na oba znaczenia. Pierwsze bowiem stosuje się nie tylko do chorób ciała, ale także chorób duszy. Czy nazwa „terapia”, używana na opisanie procesu leczenia trudności psychicznych, nie wywodzi się właśnie z greckiego therapeuo? Jeśli dodatkowo uświadomimy sobie, że drugie znaczenie tego słowa sugeruje nam pewien proces opieki i pielęgnacji, można całkiem poprawnie zinterpretować owo uzdrawianie nie tylko jako troskę o wymiar fizyczny, ale także o psychikę i duchowość człowieka. Czy zatem Jezus mógł leczyć trudne wewnętrzne stany przyprowadzanych do Niego ludzi? Z pewnością. Można domniemywać, że wiele uzdrowień miało właśnie taki charakter – były formą uwolnienia człowieka od jego lęków, od poczucia samotności, bezradności, kryzysu opuszczenia czy odrzucenia. Możemy mieć pewność, że Jezus nie tylko przywracał wzrok ślepemu, czy mowę niememu, ale również – że uzdrawiał z nerwicy, wewnętrznych napięć, beznadziei, rozmaitych form psychicznej niemocy; że przywracał wiarę, nadzieję, miłość. To właśnie jest uzdrowienie wewnętrzne. Sądzimy często, że takie trudności są produktem naszych czasów – życia w pośpiechu, zagonieniu, bez głębszych relacji, bez miłości. Nic podobnego. To prawda, że nasze czasy są specyficzne. Nie znaczy to jednak, że poważne kryzysy wewnętrzne dotyczą wyłącznie człowieka współczesnego. Starożytni przeżywali je w nie mniejszym stopniu, choć może nie zawsze potrafili je precyzyjnie nazwać. Dlatego gdy dziś doświadczamy rozmaitych duchowych niemocy, gdy nasze wnętrze pogrążone jest w ciemnościach, a niezaspokojona tęsknota za Bogiem nasila się w chorobie i samotności, warto uzmysłowić sobie, że Bóg chce wkroczyć w ten nasz stan ze swoją delikatną, czułą, uzdrawiającą miłością. Co więcej, Kościół daje nam wyraźną wskazówkę, jak możemy ją przyjmować i gdzie w uprzywilejowany sposób ją spotkać.

W Eucharystii uzdrowienie

Święty Ojciec Pio mawiał, że gdybyśmy tylko w pełni uświadomili sobie, co naprawdę dokonuje się w Eucharystii, nie wytrzymalibyśmy tego. Chodzi oczywiście o mękę, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa – o Jego żywą, realną, eucharystyczną obecność. Niedostępna dla zmysłów, odsłania się jednak naszemu sercu w taki sposób, że możemy dotykać ją wiarą i przeżywać w naszym wnętrzu. A co, gdy to wnętrze cierpi, gdy jest poranione i chore – gdy wymaga uzdrowienia? Właśnie wówczas Eucharystia staje się przestrzenią szczególnie uprzywilejowaną. Nie chodzi przy tym wyłącznie o samą liturgiczną celebrację, choć jest ona oczywiście czymś fundamentalnym i ogromnie ważnym. Chodzi także o Jezusa Eucharystycznego, którego możemy przyjmować do serca i adorować. Właśnie te godziny adoracji mają niezwykle istotne znaczenie – czas spędzony przed Najświętszym Sakramentem lub przed tabernakulum, albo nawet w swoim łóżku, gdy złamani chorobą adorujemy Jezusa w naszym sercu, w przyjętej wcześniej Komunii świętej. To są godziny Taboru, godziny przemiany, gdy możemy zanurzać w autentycznej bliskości Boga wszystkie nasze duchowe rany. Stając duchowo przed Jego obliczem i uświadamiając sobie, że Jego miłość jest tak blisko nas, możemy składać w Jego Sercu cały nasz ból i tęsknotę. Ten duchowy proces „terapii” przeżywanej z Bogiem, choć często rozciągnięty w czasie, pozwala nam faktycznie poddać Jego uzdrawiającej miłości nasze rozmaite obciążenia. Oczywiście, nie jest to proces bezbolesny. Nierzadko wymaga głębszego skontaktowania się z przyczynami naszego cierpienia, nazwania krzywdy, która nas spotkała, przebaczenia winowajcom lub sobie. Ważne jednak, że nie pozostajemy w tym doświadczeniu sami. Eucharystyczna obecność Jezusa jest dla nas oparciem i źródłem pewności, że Jego troskliwa miłość przenika nasze najgłębsze rany. Dzięki temu ma szansę dokonać się nasza przemiana. Składając w Sercu Jezusa duchowe cierpienie, w zamian otrzymujemy pokój i ukojenie; wzrastamy w świadomości, że nasza modlitwa została wysłuchana, prośba przyjęta, a odpowiedź przyjdzie w najlepszy dla nas sposób. To właśnie jest przywilejem tych, którzy w Bogu złożyli całą swą nadzieję – świadomość że Bóg nas nie opuści i będzie z nami zawsze, odpowiadając na wszystkie nasze potrzeby swą troskliwą i mądrą miłością. Trzeba Mu tylko zaufać.

 


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, pozostali Autorzy, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2021nr07, Z cyklu:, Panorama wiary

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024