Zepchnięci stoją w centrum
O Chrystusowym krzyżu, o cierpieniu, które bywa drogą do Boga i o tym, że prawdziwa miłość musi zgodzić się na zranienie opowiada ks. prof. Jerzy Szymik
2021-08-03
Ks. Wojciech Bartoszek: – Wiele mówiło się do niedawna o stworzeniu takich możliwości życia człowieka, które by przezwyciężyły jego ograniczenia. Miały one wyeliminować z jego życia cierpienie. Nastała epidemia. I zburzyła tę utopijną koncepcję przyszłości. Czego nas to uczy?
Ks. prof. Jerzy Szymik: – Pokory. Jej brak jest jedną z głównych przeszkód w relacji z Bogiem (i z bliźnimi!). Bez zgięcia karku, bez uznania zależności od Stwórcy i Zbawcy, istnieją tylko wynaturzone formy religijności – tzw. „otwarte”, oparte na dowolności, na regułach, które sam ustalam i „narzucam Bogu”. Są to formy narcystyczne, egotyczne, a ostatecznie fałszywe. Bez pokory człowiek jest i tragiczny, i groteskowy zarazem… Więc przeżywamy lekcję pokory, kruchości naszej cywilizacji i naszego świata. Obyśmy tej nauki nie odrzucili, bo przecież – słyszę, czytam – to nie Boska interwencja, ale nasze wynalazki (szczepionki, internety itp.) sprawiają, że przecież ogarniamy, dajemy radę.
– Zarzuca się chrześcijaństwu, że zbyt dużo mówi o cierpieniu. Pamiętamy jednak słowa Pana Jezusa: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Mt 16, 24). Czy można zrozumieć cierpienie bez Pana Jezusa?
– Nie można. A i tu trzeba jeszcze właściwie rozumieć zwrot „zrozumieć cierpienie”, bo pozostanie dla nas w każdym cierpieniu sfera „niepojętości” (nie tylko logicznej). „Zrozumieć cierpienie” z Jezusem znaczy, że cierpienie z Nim i dzięki Niemu, dzięki Jego krzyżowi, ma sens i zawiera niezniszczalną nadzieję, zbawczą wartość. Bez Niego to niemożliwe. Również w tej sprawie – jak we wszystkich innych między Bogiem a ludźmi – Jezus Chrystus jest „Jedynym Pośrednikiem” (por. 1 Tm 2, 5). Jedynym. Więc Chrystus – Jego osoba i Jego dzieło, czyli to kim jest i co dla nas robi – jest absolutnie kluczowy dla sprawy cierpienia. Chrystus jest odpowiedzią Boga na nasze pytania o cierpienie.
Za dużo o cierpieniu? A nie jest tak, że buntować się przeciwko cierpieniu jest łatwo a wielkość chrześcijaństwa polega tu na tym, że uczy jak sobie z nim radzić w życiu? A nie jest tak, że jednym z nieszczęść naszej epoki jest to, że nie chcemy cierpienia przyjąć do wiadomości, próbujemy je za wszelka cenę znieczulić i na nie się znieczulić, przemilczeć je, zagłuszyć, wygnać? A przecież nie możemy zmienić tego, że nasze życie jest nie tylko aktywnością, ale także pasywnością, cierpieniem. Rodzimy się i umieramy, życie jest nam odbierane. I właśnie w tym punkcie Chrystus ze swoim krzyżem jest dla nas wszystkim. On sprawia, że objawia się najgłębsza z możliwych więź: cierpienia i miłości. I właśnie w tym chcemy pójść za Nim, biorąc krzyż. Bo kto nie przyjmuje cierpienia, nie może też kochać, ponieważ do istoty miłości należy umieranie – sobie samemu. Do miłości należy wolność od siebie, od własnego życia. Nie ma miłości bez cierpienia przemiany, na tym polega dojrzewanie. Bo kto nie potrafi cierpieć i akceptować bólu, ten nie potrafi również współcierpieć. A tym samym nie potrafi współkochać. Świat, który tego odmawia i to neguje jest światem zimnym i okrutnym. I nie da się kochać, nie pozwalając się zranić. Bóg na pewno nie chce naszego bólu dla bólu, lecz nieraz cierpienie jest jedyną drogą, na której da się nas Bogu-Miłości odnaleźć. Bo jest to droga miłości.
– We współczesnej teologii istnieje określenie: „teologia przed i po Auschwitz”. Czy możemy mówić o „teologii przed i po epidemii SARS-CoV-2”? Może za szybko na takie określenie, trwamy bowiem cały czas w epidemii...
– Myślę, że przy całej nieporównywalności tego, co określamy jako „Auschwitz” i „epidemia SARS-CoV-2”, nasze aktualne doświadczenie pandemiczne – niezależnie od tego, czy ono się kończy, trwa, czy będzie trwać – może i powinno zostawić ślad w teologii. I to trwały. Choćby taki: w wizji świata, czyli tego, czego chcemy od życia, nie może być tak, że liczą się tylko zdrowie, kasa i władza. Chodzi o rewindykację słabości i kruchości na aksjologicznych szalach, na których ważone jest to, dla czego warto żyć i być człowiekiem. Ludzie chorzy i zakażeni, starzy i niepełnosprawni, muszą być ludźmi wyznaczającymi kryteria, stojącymi w centrum Bożej rodziny. Jak to było? Błogosławieni smutni, ubodzy w duchu i tak dalej. Dzięki temu kryterium – przy zdecydowanym powrocie tego kryterium, w poprzek pankonsumpcjonizmu – zepchnięci i skazani na śmierć mają być w centrum. I teologia musi tym słowom dać dzisiaj ciało i krew, argumentować ich prawdę, wspierać to właśnie kryterium – przyjąć rany Chrystusa w każdym człowieku jako wartość najwyższą. Teologia musi dawać oparcie temu myśleniu, tej postawie.
– Czy epidemia jest jedynie „sprawą” ciała (natury), czy też chodzi o coś więcej – o duchowość człowieka? Nie chodzi mi w pytaniu jedynie o pojedynczego człowieka chorego na Covid-19 i o jego otwarcie lub nie na Boga w czasie choroby, nie chodzi mi również tylko o „wymiar techniczny” (medyczny) terapii, której poddany jest pacjent, ale o spojrzenie na epidemię z dalszej (głębszej) perspektywy. Nie wiem, czy mogę tak zapytać: od strony Boga?
– Jego drogi nie są drogami naszymi, to już wiemy z Izajasza i z Ewangelii. Ale warto w tę stronę, którą sugeruje pytanie, myśleć: i jest to, słusznie, „strona Boga”, czyli spojrzenie na epidemię z jakiejś dalszej, głębszej perspektywy. Chodzi więc o namysł nad duchowością, wykraczający poza wymiar „naturalno-medyczny”. Może tak: święty Paweł w lochu, ze związanymi rękami, pisał: „Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się!” (Flp 4, 4). Pojął, że w ten sposób jest najbliżej torturowanego Pana, którego znaki męki nosił (por. Ga 6, 17), że właśnie tu i teraz jest szczególnie umiłowany przez Boga, że tu dotyka głębi ludzkiej egzystencji, poznaje jej prawdę znacznie jaśniej niż wtedy kiedy odnosił sukcesy, nawet duszpasterskie. Paweł osiąga tu wyżyny nieosiągalne dla ludzi zdrowych jego epoki, pozostaje drogowskazem na tysiąclecia. Najkrócej i najprościej: można kochać jak Chrystus tylko wtedy, kiedy jest się gotowym cierpieć jak On. I: kto przyjmuje cierpienie ze względu na Chrystusa, ten dotyka głębin tajemnic Boga i życia. Dlatego też – to lekcja pandemii dla naszego pokolenia – nie ma marginalnych egzystencji. Ba, ludzie którzy cierpią więcej i głębiej, więcej czynią i więcej nam dają, bo osiągnęli większą głębię. Jak Paweł w lochu.
– Zapytam otwarcie, czy epidemia jest karą za odstąpienie współczesnego człowieka od Boga, wezwaniem do nawrócenia?
– Nie wiem tego, powtórzę za Izajaszem: „Jego drogi i myśli nie są naszymi a niebiosa górują nad ziemią” (Iz 55, 8-9). Czyli że ziemska logika nie sięga niebieskiej, a ludzka Boskiej. Ale myślę, że wiele przemawia za tym, iż epidemia jest karą za odstąpienie od Boga i jako taka jest wezwaniem do nawrócenia. Przy czym koniecznie należy prawidłowo teologicznie rozumieć zwrot „kara Boża”. Bóg się nie mści, nie bierze odwetu, nie dopuszcza zła po to, by bolało, ale zawsze – bezwzględnie zawsze – po to, by prowadzić ludzkie sprawy ku dobru, ku zbawieniu. W jakiej perspektywie egzystencjalnej i czasowej – nie wiemy; On wie. Poza tym – to bardzo ważne – to, co nazywamy karą Bożą jest najczęściej po prostu wewnętrzną logiką zła, skutkiem odejścia od Boga, wyboru takiego sposobu życia, który jako bezbożny zmierza ku wszelkiemu nieszczęściu, doczesnemu i wiecznemu. Bóg jest miłością i chce dobra swoich dzieci a Jego Opatrzność wie po jakich drogach nas prowadzić, nas o twardym karku i hardym grzbiecie. Dzieje świata są Apokalipsą, czyli historią z niezłomną nadzieją na ostateczne zwycięstwo Boga i dobra, ale właśnie apokaliptyczną w swym dramatycznym biegu… Tu chodzi o wszystko, o nasze wszystko, mówi Bóg poprzez wiele wydarzeń naszej historii, więc wierzcie Mnie i we Mnie a nie w swoje pseudoboskie pseudomoce…
Wrócę raz jeszcze do św. Pawła. Mówi o nim Chrystus Ananiaszowi w Damaszku: „pokażę mu, jak wiele będzie musiał wycierpieć dla mego imienia” (Dz 9, 16). I wiemy jak to dalej szło: „na ciele swoim noszę blizny, znamię przynależności do Jezusa”, „w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała”, „dany mi został oścień dla ciała” i w końcu „wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali” (Ga 6, 17; Kol 1, 24; 2 Kor 12, 7-9). Myślę, że o tej sekwencji cierpień Pawła i obecnej w nich dostatecznie wielkiej łasce Pana warto pamiętać w czasach zarazy. Warto też przywołać słowa, w których Pan obiecuje uczniom po Wielkanocy: „na chorych ręce kłaść będą”. I potem tekst greckiego oryginału Ewangelii nie mówi wprost, jak tłumaczymy, „i ci odzyskają zdrowie”, ale dosłownie: „i będzie się im dobrze wiodło” (Mk 16, 18). To znaczy, jak rozumiem: dobrze się wiedzie człowiekowi, który spotyka Dobrego, który od Dobrego uczy się dobra i staje się dobry. Nawet jeśli nadal choruje.
– Utarło się sformułowanie, że Bóg „dopuszcza” cierpienie na człowieka. Czy Bóg „dopuścił” cierpienie na swojego Syna?
– Czyli na samego Siebie? Tak. Dla nas i naszego zbawienia. Nic się nie dzieje bez Jego woli. Oczywiście: w Bogu nie ma żadnej ciemności, jest samą światłością (por. 1 J 1, 5). Jest On Kimś, komu możemy w pełni zaufać. On jest Abba, miłującym nas Ojcem, nie jest potworem testującym naszą wytrzymałość. Zacytuję bliskie mi bardzo słowa Ratzingera (z którego teologii obficie korzystam podczas tej rozmowy): „Bóg nie chce cierpienia ludzi. A już z pewnością nie chce cierpienia dla niego samego. Cierpienie jednak często może być drogą, na której przychodzi On głębiej do człowieka i przez którą człowiek przychodzi do Niego, drogą, na której jako człowiek ofiaruje także innym to, czego sami nie znajdują. (…) Jeśli nawiedzi mnie cierpienie, jeśli spotkają mnie przeciwności, jeśli moim życiem wstrząśnie to, co niezrozumiałe i straszne, to nie znaczy, że jakiś demon zdobył władzę nad światem, że zostałem wydany niezgłębionemu przeznaczeniu lub statystyce i jej groźnej władzy, lecz również to pochodzi z dobrych rąk i służy mojemu dobru. Przyjdzie czas, gdy to zrozumiem: również w ciemnościach mogę ufać, gdyż Ten, kto wie wszystko, nigdy nie przestaje być miłością”.
– Wchodząc na OIOM szpitala tymczasowego, stawiałem sobie nieraz pytanie: dlaczego Bóg dopuścił do tak wielkiego cierpienia? Stawiałem je zwłaszcza, gdy kiedyś spotkałem tam pewną młodą, zaintubowaną kobietę z zespołem Downa. Takie osoby – jak ona – z natury swojej są dobre i żyją blisko Boga. Dlaczego ona cierpi? – zastanawiałem się. Pytanie to pojawia się nieraz w sercach osób, które zostały osierocone.
– Cierpienie nie jest fotogeniczne i nie chcę tu głosić żadnych naiwnych, szeleszczących papierem bzdur. Poza tym wobec cierpienia, zwłaszcza wobec strasznego, niepojętego cierpienia, przystoi człowiekowi milczenie. I to jest mój podstawowy dyskomfort podczas tej rozmowy: za dużo słów. Lecz Jan Paweł II w „Salvifici doloris” pisze, że musimy się ośmielić mówić o sensie i wartości cierpienia, bo tego domaga się miłość i cierpiący. Właśnie: główną naszą odpowiedzią na te przepastne pytania, w pewnym sensie jedyną, winna być miłość. A z Biblii i historii Kościoła wiemy, że najukochańsi przez Boga i najbliżsi Mu bywają zapraszani do współcierpienia. Złoto w tyglu (por. Mdr 3, 6). Oto, co anioł Rafał mówi Tobiaszowi: „posłał mnie Bóg, aby cię wypróbować. Równocześnie posłał mnie Bóg, aby uzdrowić ciebie” (Tb 12, 13b-14a). Może to właśnie dzięki cierpieniu ludzi cierpiących w sposób niepojęty, świat nie oderwał się całkowicie od Boga, kto wie…
Młoda zaintubowana kobieta, zespół Downa, mówisz… Błogosławiona Anna Schaeffer z bawarskiej wsi Mindelstetten, beatyfikowana w 1999 roku, kiedy miała 18 lat wpadła do gotujących się mydlin i odtąd jej życie było jednym pasmem męczarni. Jej ciało było wypalane do kości, znosiła to 25 lat, przykuta do łóżka. Na początku się obruszała: dlaczego życie zostało mi wydarte, właśnie teraz, gdy miało się zacząć? Ale z czasem coraz głębiej zanurzała się w tajemnicę cierpiącego Chrystusa, współcierpiała z Nim. W ciągu tych 25 lat przebyła niezwykłą drogę, podróż serca, którym przywarła do cierpiącego Jezusa. Przywarła do Jego Serca – przebitego włócznią, startego dla naszych nieprawości, napełnionego zelżywością, ale jako takiego, będącego źródłem wszelkiej pociechy. Ostatnie słowa, jakie zapisała w formie krótkiego wiersza, brzmią tak: „Panie, twoja służebnica jest zmęczona. Zabierz mnie do domu na wieczny odpoczynek. Tu nie ma pokoju. Serce Jezusa, wezwij mnie”.
A ja przepisuję te słowa w wigilię uroczystości Najświętszego Serca Jezusa.
– Bardzo dziękuję Księdzu Profesorowi za rozmowę.
Zobacz całą zawartość numeru ►