Wyobraźnia i jej wybryki

W miarę jak ogarnia nas cisza i otacza delikatna zasłona modlitewnego milczenia, zaczynają odzywać się głosy do tej pory ukryte pod grubą warstwą światowych rzeczy. Koncentracja na sprawach ducha i modlitwie powoduje, że do naszej świadomości przebijają się inne głosy.

zdjęcie: canstockphoto.pl

2021-10-12

Jakże często dotyka nas właśnie coś takiego: stajemy przed Bogiem z najlepszymi intencjami; klękamy do modlitwy z głębokim pragnieniem zachowania skupienia i uważności; czynimy znak krzyża z gorącym postanowieniem, aby ani na chwilę nie stracić koncentracji na tym, co najważniejsze. I co? I nic. Zazwyczaj kończy się to porażką, a nasze plany w zderzeniu z twardą rzeczywistością wydają się tylko pobożnymi życzeniami. Rozproszenia, wewnętrzny hałas i przewalające się przez naszą wyobraźnię obrazy, mocno dają nam się we znaki. W konsekwencji niejednokrotnie wstajemy od modlitwy rozczarowani i sfrustrowani, z poczuciem, że w ogóle nie spotkaliśmy się z Bogiem. Niepotrzebnie. Mistrzowie życia duchowego pouczają, że to, co przeżywamy jako kryzys rozproszeń, wcale nie musi odbić się na nas negatywnie.

Rozproszenia na modlitwie – któż ich nie ma. Niektórzy twierdzą, że podobnie jak pokusy – żyją nawet dłużej od nas. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że są nieodłącznym elementem naszego życia duchowego, co wcale nie znaczy, że chcianym. Rozproszenia potrafią bowiem zaleźć za skórę. W najmniej odpowiednim momencie – zwłaszcza wtedy, gdy szukamy modlitewnej ciszy i skupienia – wciskają nam w świadomość rozmaite słowa, obrazy, dźwięki a nawet zapachy. Męczą nas mniej lub bardziej istotnymi wspomnieniami z przeszłości, torturują samoczynnie produkującymi się fantazjami lub wyobrażeniami tego, co może nastąpić. Dotykają każdego – od neofity i człowieka początkującego w życiu duchowym, aż po wielkiego ascetę i mistyka. Nie byli od nich wolni nawet święci tej miary, co Teresa z Avila, wielka hiszpańska mistyczka i doktor Kościoła, która w swym dziele pod tytułem „Twierdza wewnętrzna” wyznawała: „W chwili gdy to piszę, jednocześnie mam zwróconą uwagę na to, co się dzieje w mojej głowie, na ten ustawiczny w niej szum i zgiełk, o którym wspomniałam na początku, a który mi prawie odejmował możność zajęcia się tym pisaniem, które mi nakazano. Czuję w głowie jakby nurt wielkich rzek płynących z hukiem albo jakby całe stada rozmaitego ptactwa trzepoczącego się z piskiem i świstem”. Oczywiście fakt, że wielcy mistrzowie życia duchowego nie byli wolni od rozproszeń, jest dla nas niewątpliwie wielką pociechą i umocnieniem. Możemy bowiem budować się tym, że skoro oni przeżywali tak wielkie zmagania, nasze trudności na modlitwie – choćby wydawały się wielkie – nie są wcale beznadziejnym przypadkiem. Pojawiają się jednak pytania, dlaczego w ogóle musimy zmagać się z rozproszeniami? Czy to może nam się do czegoś przydać? Skąd w ogóle biorą się rozproszenia i jak sobie z nimi radzić? Aby znaleźć właściwą odpowiedź, warto nieco bliżej przyglądnąć się temu, co dzieje się w naszej świadomości w chwili, gdy klękamy do modlitwy.

Wewnętrzny chaos w nas

Święta Teresa Wielka nie tylko sama doświadczała rozproszeń, ale też doskonale rozumiała ich naturę. We wspomnianej już „Twierdzy wewnętrznej” wyjaśniała swoim siostrom zakonnym, że rozproszenia mogą pochodzić z dwóch źródeł. Po pierwsze, mogą być one podsuwane przez złego ducha, a Bóg dopuszcza taką sytuację dla naszego uświęcenia i wydoskonalenia. Wówczas jednak, jak podkreślała św. Teresa, nie należy się takimi rozproszeniami przejmować ani w ogóle zwracać na nie uwagi, a wówczas diabeł – widząc naszą nieustępliwość – szybko się zniechęci i odejdzie. Ten pierwszy przypadek występowania rozproszeń jest jednak rzadszy. Po drugie, mogą one pojawiać się w świadomości jako skutek naszej nędzy, czyli jako spuścizna grzechu pierworodnego. Zasadniczo doświadczamy rozproszeń głównie z tego właśnie powodu. Jak należy to rozumieć? Otóż teologia poucza nas, że grzech pierworodny, oprócz utraty łaski uświęcającej i dziecięctwa Bożego, spowodował w naszej naturze konkretne rany. Przez mękę, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa grzech zostaje zgładzony – znów w pełni możemy się cieszyć z faktu bycia dziećmi Boga i przywrócona zostaje nam Jego łaska. Jednak w naszej ludzkiej naturze pozostają wciąż jeszcze skutki grzechu. Jednym z nich jest brak harmonii między ciałem, psychiką i duszą. Znaczy to, że nasza świadomość nie łączy spójnie w jedną całość impulsów ciała, bodźców płynących z psychiki i ze świata duszy. Przeciwnie, jej uważność, jak języczek u wagi, przechyla się w stronę tego, co cielesne i psychiczne w nas – gubiąc nastrojenie na poruszenia duchowe. Jaki jest tego efekt? Im więcej w nas hałasu świata, im więcej spraw zaprząta nasz umysł, im bardziej przywiązani jesteśmy do sfery materialnej lub im głębiej nasza pamięć przechowuje wspomnienia krzywd, zranień oraz przykrych doznań, które nazbierały się w nas w ciągu całego życia, tym intensywniej cały ten wewnętrzny chaos daje o sobie znać w czasie naszej modlitwy. To zresztą zupełnie zrozumiałe. Gdy jesteśmy zaangażowani w sprawy naszej codzienności – spotykamy się z ludźmi, wypełniamy rozmaite domowe obowiązki, pracujemy, troszczymy się o bliskich lub też pochłaniają nas problemy zdrowotne – wówczas rytm dnia i absorbujące nas zadania skupiają naszą uwagę na tym, co zewnętrzne. Pierwszeństwo mają więc bodźce płynące do nas ze świata i to właśnie one niemal zupełnie nas pochłaniają. Gdy jednak zatrzymamy się na chwilę i zamiast skupiać się na tym, co wokół nas, próbujemy zagłębić się w nasze wnętrze, wówczas dochodzi do głosu inna rzeczywistość. W miarę jak ogarnia nas cisza i otacza delikatna zasłona modlitewnego milczenia, zaczynają odzywać się głosy do tej pory ukryte pod grubą warstwą światowych rzeczy. Koncentracja na sprawach ducha i modlitwie powoduje, że do naszej świadomości przebijają się inne głosy. Czasami to powielane i na rozmaite sposoby przetwarzane przez naszą wyobraźnię elementy dnia codziennego. W myślach więc – zamiast skupiać się na Bogu – gotujemy obiad, opiekujemy się wnukami czy planujemy najbliższą wizytę u lekarza. To jednak nie wszystko. Bywają i takie rozproszenia, które wywołują w naszej świadomości wspomnienia rzeczy dawno minionych, a nawet takich – trudnych i bolesnych – o których dawno chcielibyśmy zapomnieć. W zasadzie te wspomnienia trudno nawet czasami nazwać rozproszeniami. To w gruncie rzeczy poruszenia serca powracające do nas z przeszłości i dopominające się o to, aby związane z nimi sprawy wreszcie załatwić. Może z kimś się pojednać, może komuś wybaczyć, może coś oddać lub uczynić jakieś wyznanie. W takim aspekcie te rozpraszające nas wspomnienia mogą być cenną wskazówką odnośnie tego, co należałoby w naszym życiu uporządkować lub zmienić. W innych – zazwyczaj nie mają większej wartości i raczej utrudniają nam modlitwę niż wnoszą w nią jakieś nowe światło. Jak sobie zatem z nimi radzić?

Jak owce na pastwisku

Rozproszenia na modlitwie bywają szczególnie uciążliwe dla osób chorych. Gdy bowiem uwaga i powodowana przez nią aktywność skupione są na sprawach zewnętrznych, wówczas często udaje się na chwilę zapomnieć o chorobie i cierpieniu. Gdy jednak zanurzamy się w modlitwę, wówczas te właśnie trudności odzywają się najmocniej. Nie chodzi przy tym wyłącznie o powracającą świadomość tego, że jesteśmy chorzy. Czasami szczególnie dotkliwe staje się samo cierpienie, które niejednokrotnie intensywniej daje znać o sobie, rodzi lęk i rozmaite formy przygnębienia. Tak jednak być nie musi – nie tylko jeśli chodzi o chorych, ale o każdego, kto w swym życiu duchowym zmaga się z rozproszeniami. Święta Teresa miała w tej kwestii następującą radę dla swoich sióstr: „Ponieważ to, co taką mi mękę sprawiało, może i was w danym razie równie boleśnie dotknąć, dlatego wam przy każdej okazji to samo powtarzam, pragnąc, byście dobrze zrozumiały, że to jest rzecz nieunikniona, że zatem ani niepokoić się o to, ani martwić nie powinnyśmy. Nie zważajmy na wyobraźnię i jej wybryki. Niech sobie lata i kręci się ta żegotka młyńska jak jej się podoba, a my tymczasem mielmy naszą mąkę, spokojnie dalej pracując wolą i rozumem”. Chodzi więc o to, żeby nie dać się zwieść poczuciu, że skoro zewsząd osaczają mnie rozproszenia, a w mojej świadomości kłębią się tysiące rozproszeń, to modlitwa jest bez wartości, a spotkanie z Bogiem – nieudane. Otóż nic bardziej mylnego. Wartości naszej modlitwy nie mierzy się miarą skupienia i duchowego komfortu, ale wiernością i wytrwałością. Gdy więc nasza wyobraźnia produkuje coraz to nowe obrazy, gdy uczucia skaczą między nimi jak dzieciaki na placu zabaw, angażując naszą uwagę, rozum podpowiada nam, że w głębi duszy spotykamy się z Bogiem, a wola nakazuje cierpliwie trwać w Jego obecności – nawet jeśli tego nie czujemy. Owszem, niejednokrotnie łączy się to z wielkim trudem, a cierpliwe odsuwanie od siebie rozproszeń i ciągłe powracanie myślami do źródła naszej modlitwy bywa męczące i frustrujące. Jednak właśnie ten trud jest przed Bogiem szczególnie uprzywilejowany. Dlaczego? Bo właśnie w nim – jak w ogniu – wypala się nasza niestałość, hartuje wewnętrzna siła i wykształca wierność. W efekcie modlitwa staje się dojrzalsza i wzrasta, choć wcale tego nie czujemy. Nie należy się więc zniechęcać, przerywać modlitwy lub zamieniać jej na coś prostszego. Przeciwnie, wysiłek walki o to, aby trwać przy Bogu mimo udręczenia, niesie z sobą ogromne błogosławieństwo i łaskę. Dlatego często podkreśla się, że z rozproszeniami trzeba postępować w sposób, w jaki mądry pasterz postępuje z pasącymi się owcami. Pozwala im swobodnie poruszać się po pastwisku i nie interweniuje zbyt szybko, nie zwracając uwagi na każdy ich ruch. Można powiedzieć, że nie zajmuje się nimi, chyba że zaczynają zbliżać się do przepaści lub przekraczają granicę pastwiska. Teren pastwiska nie może być zbyt mały – owcom trudno będzie się na nim zmieścić i pasterz będzie musiał często interweniować; nie może być jednak również zbyt rozległy – wtedy bowiem pasterz szybko straci swe owce z oczu. Jak zatem w czasie modlitwy być dobrym pasterzem dla owiec skaczących w naszej wyobraźni? Działa tu mądra zasada trzech „Z”. Po pierwsze – zobaczyć (dostrzec, że rozproszenia właśnie wdarły się do naszej świadomości i wyprawiają w niej swoje harce); po drugie – zrozumieć (uświadomić sobie, czego one dotyczą, czy wskazują na rzeczy banalne, czy też może na jakieś ważne sprawy do załatwienia); po trzecie – zostawić (jeśli oczywiście dotykają spraw nieistotnych) i powrócić swą uwagą do właściwych treści modlitwy. Mistrzowie życia duchowego przekonują, że tego rodzaju konsekwentne i cierpliwe postępowanie z rozproszeniami przynosi błogosławione owoce dla naszej wiary i pomaga zbliżyć się do Boga, nawet jeśli pozornie wydaje się nam, że raczej się od Niego oddalamy.

Życie mieszka w głębi

Warto jeszcze przez chwilę wsłuchać się w głos św. Teresy z Avila, która przypomina: „Nie ma udręczenia ani wojny, których byśmy znieść nie mogli, jeśli tylko pokój mamy w głębi duszy, gdzie jest prawdziwe nasze życie”. Chodzi bowiem o to, że serce pojednane z Bogiem, które przylgnęło do Niego przez wiarę i łaskę, kieruje się właśnie tą świadomością, że spoczywa głęboko w sercu Boga. Zewnętrzne trudności i rozproszenia nie mogą wówczas niczego zdziałać; są bowiem jak fale, które marszczą powierzchnię oceanu, podczas gdy jego głębia pozostaje spokojna. Nawet jeśli na powierzchni oceanu trwa gwałtowny sztorm i z perspektywy tych, którzy są miotani falami, sytuacja jest beznadziejna, stopniowe zanurzanie się w morską otchłań przynosi coraz większą ciszę. Tam, w głębinach, sztormu już nie widać, lub gdzieś z dala dochodzą tylko jego echa. Dlatego powinniśmy cierpliwie kierować naszą uwagę w głąb – tam, gdzie zamieszkuje w nas żywy Bóg. Za każdym razem, gdy przychodzi sztorm, cierpliwie zanurzajmy się w morską otchłań i za każdym razem, gdy fala z powrotem wyrzuca nas na powierzchnię, ponownie nurkujmy w odmęty naszego wnętrza. Tym się ono różni od prawdziwych morskich głębin, że nie czeka tam na nas śmierć, ale autentyczne, realne życie. Człowiek żyjący sprawami tego świata sądzi, że wszystko, co najcenniejsze, można zobaczyć tylko na powierzchni. Nie zdaje sobie sprawy z tego, jak ogromne skarby kryje w sobie przestrzeń ludzkiego ducha. Zanurzając się w nią, otwieramy się na Boży pokój i nadprzyrodzone życie. Dlatego nasza modlitwa kryje w sobie smak wieczności – nawet wtedy, gdy zmagając się z rozproszeniami, musimy cierpliwie walczyć o to, aby zstępować w głąb. To błogosławiony trud, który – nawet jeśli nie będzie w pełni dostrzegalny w doczesności – z pewnością zaowocuje w perspektywie wieczności.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, pozostali Autorzy, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2021nr02, Z cyklu:, Modlitwy czas

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 24.11.2024