Dziękuję Bogu za ten czas
Nigdy nie zostawiłem swoich chorych, choć teraz, po przebytej chorobie, której skutki wciąż odczuwam, nie zawsze jest mi łatwo podjąć posługę.
2021-10-26
Kiedy ostatnio udzielałem wywiadu dla „Apostolstwa Chorych”, bodaj na początku października ubiegłego roku, byliśmy przed drugą falą pandemii. Szpital, w którym posługuję jako kapelan, przekształcał się wówczas w hybrydowy i ogólnie wydawało się, że najgorsze minęło. Specjaliści sugerowali wprawdzie, że nadejdzie kolejny wzrost zachorowań, ale chcieliśmy wszyscy wierzyć, że owo najgorsze nie wróci. Niestety wróciło. Coraz bardziej doświadczam, że druga fala pandemii jest dużo poważniejsza niż ta pierwsza, z wiosny 2020 roku.
Pisząc te słowa, nieustannie zza okna słyszę dźwięk sygnału karetki pogotowia ratunkowego, wspominam drastyczne obrazy z ostatnich dni, kiedy przy mnie umarł kolejny pacjent. I choć niejedno już widziałem, od miesiąca rzeczywistość Covid-19 jest dla mnie bardziej realna i bliska, ponieważ sam zachorowałem. Doświadczenie to jest dla mnie jednocześnie bardzo cenne i dotkliwe.
Wydawało mi się, że naprawdę wiele wiem o SARS-CoV-2, bo przecież od ponad pół roku rozmawiałem z chorymi i ozdrowieńcami, którzy mówili mi o swoich objawach, problemach samotności. Okazało się, że jednak miałem blade pojęcie o tym, czym jest ta choroba. Przekonałem się o tym dopiero wówczas, gdy sam doświadczyłem czym jest izolacja, niepewność, dreszcze, brak smaku i węchu, łapanie oddechu jakby na zapas. To wszystko jest nie do wyobrażenia dla kogoś, kto nie przerobił tego na własnej skórze. Z czasu ponad półrocznego duszpsaterzowania wśród chorych na Covid-19 spokojnie mógłbym napisać książkę: o ludziach, pacjentach i ich reakcjach, nawróceniach, buncie, różnych sposobach przeżywania. Wciąż pamiętam historie ludzi, dla których pandemia stała się okazją do zmiany życia, jego przewartościowania. Niektóre z tych historii miały smutny finał. Noszę w sercu zapis rozmów z rodzinami chorych, wspominam dziesiątki kilogramów rzeczy, które dostarczałem chorym na oddział od ich bliskich, bo akurat miałem trochę czasu, a personel uwijał się w swojej niełatwej posłudze. Wspomnienia, chwile, urywki z wydarzeń – to wszystko tworzy moją obecną rzeczywistość.
Czuję zdenerwowanie, kiedy czytam lub słyszę, że pierwszy raz w historii jesteśmy w sytuacji, że chorzy w szpitalach nie mają dostępu do sakramentów. Takie uogólnienie nie jest prawdą. Jeśli nawet podobna sytuacja miała miejsce w jednym szpitalu, nie oznacza to, że wszędzie jest tak samo. W Tychach – w szpitalu, w którym posługuję – od początku pandemii pacjenci na oddziałach byli i są objęci opieką duszpasterską. Bywało, że przebierałem się w kombinezon osiem razy w ciągu dnia, bo otrzymywałem informacje, że któryś chory mnie potrzebuje. Byłem do dyspozycji na każde wezwanie, 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu. Do tego obchód chorych przynajmniej dwa razy w tygodniu. Każdy, kto chciał przyjąć Komunię lub wyspowiadać się, mógł to uczynić. Również w czasie mojej choroby stale byłem dostępny pod telefonem, a już dzień po zakończeniu izolacji udałem się do chorych na oddziały z posługą sakramentalną. Pacjenci tyskiego szpitala mogą korzystać ze wszystkich sakramentów (Komunia święta, spowiedź, namaszczenie chorych). Nigdy nie zostawiłem swoich chorych, choć teraz, po przebytej chorobie, której skutki wciąż odczuwam, nie zawsze jest mi łatwo podjąć posługę.
Wielu kapelanów z innych szpitali, które obecnie tworzą oddziały covidowe, dzwoni do mnie z pytaniem, jak „technicznie” organizować posługę. Widać więc, że zależy im na obecności przy chorych, którym służą z oddaniem, a także wspierają duchowo personel.
Nie mogę powiedzieć, że moja „przygoda” z koronawirusem już się zakończyła. Odczuwam jeszcze dolegliwości oddechowe, szczególnie przy większym wysiłku, po intensywnym działaniu czy posłudze przez dłuższy czas w kombinezonie, w pełnym zabezpieczeniu. Kiedy wróciłem do szpitala po czasie izolacji, byłem przerażony ilością chorych. Pamiętam, jak odwiedzając OIOM, na siedmiu pacjentów tylko jeden był starszy ode mnie. Obecnie codziennie jestem świadkiem śmierci. Chorzy walczą o każdy oddech, zapłakani zamartwiają się o domowników, którzy w oddaleniu też zmagają się z chorobą. Chciałbym przejść dalszą rekonwalescencję czy rehabilitację w miejscu, gdzie spokojnie mógłbym wrócić do pełni sił, jednak na obecną chwilę to niemożliwe, bo potrzeby duszpasterskie w szpitalu są ogromne. Nie tylko dla chorych jestem kapelanem, ale również dla personelu szpitala, który pracuje resztką sił. Nie mogę i nie chcę ich zostawić.
Na szczęście w całej tej trudnej covidowej rzeczywistości widzę w ludziach pragnienie Boga i dostrzegam Jego samego. Podzielę się pewnym doświadczeniem, które stanowić może ilustrację do perykopy ewangelicznej o pannach mądrych i głupich. Jednocześnie jest niezwykle aktualne w odniesieniu do toczącej się na ulicach debaty o każde życie. Dwa różne covidowe oddziały. Pierwszy – chirurgiczny – a na nim 70-80-latka, raczej słaba. Pytam ją, czy chciałaby się wyspowiadać, przyjąć Komunię, sakrament chorych. Trzykrotnie słyszę zdecydowaną odpowiedź: „nie, na razie nie”. Na usta ciśnie mi się pytanie: „to kiedy?”. Niebezpieczeństwo śmierci jest przecież całkiem realne. Próbuję jeszcze grzecznie zachęcić. Bezskutecznie. Na pożegnanie życzę pacjentce zdrowia i zostawiam „Apostolstwo Chorych” do poczytania. Dwie godziny później – neurologia – oddział po drugiej stronie budynku, pokój jednoosobowy, a w nim młoda kobieta z zespołem Downa. Pomyślałem, że może być z nią trudny kontakt, trudna rozmowa. Staram się dobrze artykułować słowa, bo mam przecież założony kombinezon, maseczkę. Pytam o Komunię i od razu słyszę od pacjentki: „oczywiście”. Potem ma miejsce dziękczynienie po Komunii i pada pytanie z jej strony, czy mógłbym udzielić jej także namaszczenia chorych. Osłupiałem wręcz ze zdumienia i oczywiście udzieliłem jej sakramentu chorych. Potem jeszcze chwilę rozmawiam z panią Basią, bo nie omieszkała mi się grzecznie przedstawić. Żegnając się, mówię, że następnym razem przyniosę jej coś do czytania, a ona prosi mnie jeszcze o różaniec, bo nie zdążyła zabrać swojego. Pani Basia żegna się ze mną, ale tylko „do jutra”, bo jest pewna, że znów przyniosę jej Pana Jezusa w Komunii świętej. Rozbroiła mnie tym całkowicie. Czyżby dodatkowy 21 chromosom to gen religijności? Na każdym kroku Pan Bóg daje mi takie perełki. W dobie kobiecych protestów na ulicach, znajduję odpowiedź na wiele pytań, wątpliwości. Stereotypy przestają istnieć, jakiekolwiek uprzedzenia znikają.
Mimo wielu trudności i przeszkód, w moim sercu są radość i pokój. Bogu dziękuję za ten trudny, ale piękny czas.
Zobacz całą zawartość numeru ►