Miłosierny Samarytanin – Błogosławiony Edmund Bojanowski
Przeszkodą nie było dla niego ani wątłe zdrowie, ani stosunkowo krótkie życie. Całym sercem zaangażował się w pracę społeczną, wychowawczą i charytatywną.
2022-03-01
W ubiegłym roku, 13 czerwca, zainaugurowano w Dębicy Rok bł. Edmunda Bojanowskiego. Okazją do tego stała się przypadająca w 2021 r. 150. rocznica jego śmierci. Uroczysta Eucharystia na rozpoczęcie Roku bł. Edmunda odprawiona została w 22. rocznicę jego beatyfikacji. Mszy świętej przewodniczył bp Andrzej Jeż, ordynariusz diecezji tarnowskiej, który powiedział o błogosławionym: „Będąc człowiekiem głęboko religijnym i praktykującym, patrzył na każdego, a zwłaszcza na biedne dzieci, przez pryzmat miłości do Boga. Pobudzony tą miłością całe życie oddał w służbie drugim. Przeszkodą nie było dla niego ani wątłe zdrowie, ani stosunkowo krótkie życie, ani też trudności wynikające z braku wolności w ojczyźnie będącej pod panowaniem zaborców. Całym sercem zaangażował się w pracę społeczną, wychowawczą i charytatywną”.
Błogosławiony Edmund, założyciel Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Dębickich, jest postacią, która mimo upływu lat wciąż inspiruje do dobra wiele środowisk kościelnych i świeckich. Trwające obchody Roku bł. Edmunda Bojanowskiego są zatem dobrą okazją, by bliżej poznać historię jego życia.
Zwyczajny, nie lukrowany
„Wróciwszy nie czułem się sposobnym do zajęcia się jakąkolwiek pracą – nawet zapisując tę kartę, trudno mi myśl zebrać, trudno kilka słów porządnie napisać. Pamiętam, znałem osoby, co w smutnych chwilach zdawało im się, że ich orzeźwia i nieco rozwesela kawa. Na sobie tego nie doznaję. Stoi przy mnie maszynka z kawą, której dzisiaj rano nie wypiłem; piję jedną i drugą filiżankę, na próżno. Ale stoi przede mną na stoliku krzyż, stoi i biała figurka Najświętszej Panny, do nich się ucieknę i w modlitwie będę szukał pociechy. Niedawno zapisałem dnie radosne i doznane pociechy; czyliżbym i dzisiejszego dnia nie miał przyjąć z poddaniem się woli Bożej, choć smutny i ciężki dla serca.”
Taki zwyczajny, nie lukrowany, z filiżanką kawy i strapioną głową. Zanurzony w sprawy tego świata i kontemplujący Boga w swojej codzienności. Tak się przedstawia rys nietuzinkowego człowieka – bł. Edmunda Bojanowskiego. Jako literat, tłumacz, erudyta, pozostawił w swojej spuściźnie niebywały dorobek. Jednak mając na uwadze sferę rozwoju i postępu duchowego, o wiele większym ukazuje się nam jego bogactwo życia wewnętrznego. To modlitwa prowadziła go do ludzi i rozpalała serce do czynów miłosierdzia. Parafrazując przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, moglibyśmy rzec, że nie kapłan, nie lewita, ale ten zadumany mężczyzna z filiżanką kawy, nigdy nie przeszedł obojętnie obok potrzebującego człowieka.
Czasy, w których przyszło mu żyć, wcale nie były łatwe. Urodził się 14 listopada 1814 r., a zmarł 7 sierpnia 1871 r. Na przestrzeni tych lat w Polsce miało miejsce powstanie listopadowe, szerzyły się epidemie cholery i tyfusu. Głód i niepokój nie ustępowały ani w mieście, ani w wioskach. Edmund doskonale odczytał swoje chrześcijańskie powołanie w tak trudnych warunkach. Chociaż wykazywał zainteresowanie literackie, wszystkie swoje siły i zdolności ostatecznie poświęcił dla pracy społecznej i charytatywnej. Mimo słabego zdrowia robił wszystko, by nieść pomoc zaniedbanemu ludowi, szczególną zaś troską otaczał tych, którzy byli zupełnie bezradni, tj. chorych, nędzarzy oraz dzieci.
„A gdy go ujrzał, ulitował się”
Bojanowski miał szczególnie wrażliwe serce. Gdzie się pojawiał, tam zyskiwał przyjaciół, gdyż nigdy nikogo nie pominął. Chociaż należał do wyższej klasy społecznej, nie wpływało to na jego relacje z ludźmi prostymi, ze środowisk wiejskich. Pochylał się nad ich ubóstwem, zarówno materialnym, jak i duchowym. Był jak ojciec dla swych podopiecznych, dla dzieci. Z podziwu godną troską sam monitorował stan zdrowia chorych znajdujących się w szpitaliku, czuwał także przy umierających. W pisanym przez siebie dzienniku sporą część poświęcił opisom takich wydarzeń, a jedno z nich dotyczące sierotki Józinki, szczególnie rzewne, ilustruje wrażliwość serca Edmunda. „Od 4.00 siedziałem ciągle przy jej łóżeczku i z rozdzierającym się sercem patrzałem na nieprzytomne drgania i najokropniejsze cierpienia drogiej Józinki. Zdawało mi się niekiedy, że gdy zbliżyłem się do jej twarzyczki, całowałem w główkę, w czółko i w policzki, kiedy mi z ócz łzy wypadały i rączki jej ściskałem – ona właśnie w tej chwili głęboko westchnęła i w oczkach jej łzy się kręciły. Najdroższa Józinka kilka razy prawą rączkę wzniosła, usteczka otworzyła szeroko, wydała jęk i przedłużające się przez chwilę stękanie. Piersi ogromnie przez cały dzień wzdęte, zaczęły teraz opadać. Po każdym paroksyzmie konwulsyjnym słabość, zupełna niemoc i bladość śmiertelna ogarniała ją. (…) Z nadzieją zastania jej jutro rano jeszcze przy życiu, zbliżyłem się do łóżeczka i gorącemi łzami zalany, ucałowałem prawie ziębnące już czółeczko.”
Nie jest łatwo patrzeć na ból i cierpienia innych, a zwłaszcza niewinnych dzieci. Kto staje obok chorego, nawet w bezradności, pokazuje swoją prawdziwą miłość. Miłość miłosierną! Bo któż z nas nie chciałby, aby w chwilach naszej niemocy i odchodzenia ze świata, nie był przy nas ktoś, kto trzymałby nas za rękę, bądź tylko czuwał u wezgłowia i szeptał modlitwy do ostatka? „Ujrzał, ulitował się”... Edmund właśnie taki był. Ciepły, czuły, delikatny. Był ojcem i matką dla sierot i dla każdego napotkanego człowieka.
„Podszedł i opatrzył jego rany”
Jeśli jeszcze ktoś byłby pełen sceptycyzmu, że Edmund gotowy był na wszystko, by ulżyć bliźniemu w cierpieniu, to przeczytawszy fragment dziennika z maja 1853 roku, wszystkie wątpliwości się rozwieją. „Poszedłem do Instytutu. Wstąpiwszy do chorych, zastałem u kobiet nową chorą z miasta, jakąś bliską śmierci staruszkę, która witała mię, wyciągając ręce ku mnie i prosiła, aby ją podnieść i na drugi bok położyć, bo nie było w tej chwili nikogo w sali, który jej tę przysługę mógł zrobić. Podźwignąłem staruszkę i położyłem jak umiałem.” Wspaniała postawa człowieka! Nie szukał opiekunek, kogoś w zastępstwie, ale sam, zmagający się z własnymi niedomaganiami, bez namysłu podnosi znękaną chorą.
„Zawiózł do gospody i opiekował się nim”
W naszej cywilizacji przyzwyczailiśmy się już, że we wszystkim innych rozliczamy, oceniamy. Nauczyliśmy się żyć asertywnie. W dzisiejszym świecie niejednokrotnie brakuje miejsca na zwykłą życzliwość i przestrzeń dla słabych, bezbronnych. „Oddaliłem się na chwilę odwiedzić chorą Dobkową, którą już bardzo bliską śmierci zastałem. Poszedłem potem do pana Kuleszy, od którego wziąłem nowy funt revalenty dla naszych chorych i zaraz ugotowano w Instytucie porcje na rosole. Sam zostawiłem sobie przyjemność zaniesienia jednej porcji chłopakowi stajennemu, którego matka za moją namową dopiero w zeszłą niedzielę z Goli do Instytutu przywiozła. Ksiądz w poniedziałek opatrzył go świętymi sakramentami, bo chory bardzo był już słaby i dziś sam widziałem w nim podobieństwo suchot galopujących, których doktor się obawiał.” Edmund nie kalkulował, co mu się opłaca, a gdzie poniesie straty, nie zważał na to, co inni powiedzą – że szlachcic ze znędzniałym chłopczyną przestaje. Jego logika postępowania bardzo odbiegała od przyjętych standardów jemu współczesnych. On kierował się dobrem. Dobrem, które jest przymiotem samego Stwórcy.
Błogosławiony nie obawiał się nawet o swoje życie, bo wiedział od Kogo je otrzymał i dokąd zmierza. Nie straszna mu była gruźlica, tyfus, cholera. Szedł z wiarą do mieszkań naznaczonych czarnym krzyżem, sprowadzał kapłanów, sam usługiwał. Całokształt jego działalności wśród zarażonych daje nam gwarancję, że gdyby żył w obecnym czasie, nie bałby się również koronawirusa i choroby Covid-19, ale spieszyłby do ludzi z posługą, pozwalając im godnie umierać. Z pewnością jest więc dla nas przykładem i kompasem w trudnej rzeczywistości pandemicznej.
„Nazajutrz wyjął dwa denary”
Edmund Bojanowski, który przynależał do warstw wykształconych i zamożnych, kiedy stykał się z nędzą ludu, wyzwalała się w nim przejmująca litość, która owocowała przyjęciem postawy solidarności ze znękanymi rodakami. „Ich niedostatek zmartwił mnie okropnie. Mój Boże! Dziś wcale obiadu nie gotowały, dopiero podczas mojej bytności przyniesiono im od kogoś z miasta mały koszyczek kartofli. Dzieci z miasta chodzące są niektóre tak głodne i nędzne, że patrząc na nie, łzy się do oczu cisną. A te nieboraczki same nie mając co w usta włożyć, tulą płaczące od głodu dzieci, ale ich nawet skóreczką chleba nie są w stanie posilić. Zostawiłem im 2 talary na najgwałtowniejsze potrzeby. Jakże mię serce bolało, żem ich lepiej zaopatrzyć nie mógł!”.
O ile głód jest pierwszoplanową potrzebą do zaspokojenia, tak higiena i odzienie też stają się problematyczne. Możemy się domyśleć, że te małe dzieciątka, opuszczone i zaniedbane, wymagały opierunku i toalety. Edmund nazywa to „najgwałtowniejszymi potrzebami”. Sam tulił te Boże stworzenia do serca i nie zrażały go łachmany i nieświeży zapach. Budził zaufanie i lgnęły one wszystkie do niego z niebywałą radością. Bojanowski wiedział, że musi rozpocząć od podstawowych potrzeb, chronić od zepsucia, aby potem przez wychowanie nadawać właściwy kierunek i ochronić wartości moralne i chrześcijańskie w duszach swoich podopiecznych.
„Miej o nim staranie”
Cierpienie jest niezwykłym czasem próby, a jednocześnie wzrastania. Może dotyczyć naszego ciała, psychiki lub duszy. Niezależnie od tego, jakiego obszaru ono dotyczy, w naszym wnętrzu dokonuje się zmaganie. Pierwszym zadaniem jest zaakceptować ową przypadłość, bądź utrapienie, a drugim pozwolić sobie pomóc i przyjąć oferowaną pomoc. Każdy indywidualnie przechodzi te etapy i wcale nie należą one do najłatwiejszych. Nie jest też łatwo stanąć w pozycji osoby udzielającej pomocy. „Po drodze wstąpiliśmy także do jednej chorej na wsi, która wysłała męża na drogę, abyśmy i do niej wstąpili. Do łez nas rozrzewniało, jak ta śmiertelnie chora niewiasta pragnęła z nami wszystkimi się widzieć, jak po kolei wchodziły i wychodziły siostry, i jak do wszystkich drżące wyciągała ręce, chociaż tylko niektóre znała.”
Zarówno chory, jak i pomagający, powinni zachować w sobie postawę pokory. Nie jest bowiem łatwo nieść pomoc temu, który stawia opór lub być zdanym na pomoc innych, którzy czynią to bez miłości. Nasz Błogosławiony udzielał pomocy i sam jej potrzebował, a obie te strony przepojone były głęboką pokorą. To sprawiało, że nikt nie czuł się poniżony. Tej postawy uczył siostry z założonego przez siebie Zgromadzenia Służebniczek Najświętszej Maryi Panny.
Edmund, pod datą 30 marca 1859 roku, notuje: „Odwiedziłem jeszcze ze siostrami chorego, bardzo niebezpiecznego”, a po dwóch miesiącach ponownie zapisuje ważny dla niego szczegół, tym razem w tonacji radości: „Chory, którego odwiedzałem, wyzdrowiał”. Te lakonicznie wtrącone słowa w dzienniku, są świadectwem głębi jego wnętrza. Ukazują bowiem Edmunda nie tylko gotowego nosić chorych na rękach, karmić, odwiedzać, ale odzwierciedlają przede wszystkim tego, który nosi tych chorych w swoim sercu. Myśli, troszczy się o nich, trapi i oczywiście poleca Bogu w modlitwach.
„Idź i ty czyń podobnie”
Przedstawiony w bardzo dużym skrócie przykład miłosiernego Samarytanina – bł. Edmunda Bojanowskiego, który prawdziwie odczytał Ewangelię i wypełnił jej nakazy w swoim życiu, jest wzorem do działania dla wszystkich, którym nie jest obojętny człowiek cierpiący. Edmund pokazał, że nie jest ważne pochodzenie, czy pełnione funkcje, nawet zdrowie i wykształcenie, gdy w grę wchodzi ludzkie życie. Każdy bowiem, i na każdym etapie swojego życia, ma możliwość niesienia pomocy bliźnim. Jednak motorem do pełnienia czynów miłosierdzia jest głęboka miłość do Boga, a następnie człowieka, który nosi w sobie Jego obraz.
Zobacz wszystkie teksty numeru ►