Miłość ma wiele twarzy

Mówi się, że powołanie – w potocznym znaczeniu – jest wezwaniem człowieka do wybrania określonej drogi życia (sposobu, stylu życia). Od strony językowej słowo można rozpisać na dwie cząstki: „po” i „wołanie”. Jest to zatem proces, chronologia zakładająca następstwo zdarzeń: „działanie” musi być poprzedzone „usłyszeniem” głosu Wołającego, następnie rozpoznaniem go i pójściem za nim.

zdjęcie: Archiwum prywatne

2024-07-02

Kiedy wszystko się zaczęło? Trudno powiedzieć. Może wtedy, gdy jako pięcio-, może sześciolatek po raz pierwszy założyłem komżę i zacząłem służyć do Mszy świętej? Do dziś pamiętam ręczne koronki pachnącego krochmalem obrusa w naszej wiejskiej kaplicy – nie dlatego, że były objawem jakiegoś szczególnego artystycznego kunsztu, ale że sięgały mojego czoła i oczu. A potem do ołtarza zawsze było blisko: szkoła podstawowa, liceum. Wsparciem był wspaniały dom. I wiara – zwyczajna, jak chleb, prosta, mocna, kraszona codzienną wspólną modlitwą moich najbliższych. Jako nastolatek lubiłem bawić się wystruganymi z drewna… szablami, pistoletami. To była pasja! Pewnie coś z niej zostało w oczach i sposobie bycia, bo kiedy stanąłem na komisji wojskowej, namawianiom, by pójść do szkoły oficerskiej (zawsze byłem prymusem, a co!), nie było końca. Na marginesie: taką drogę wybrał mój młodszy brat – jest dziś wysokiej rangi oficerem w ważnej wojskowej instytucji. W ogólniaku pojawiła się też inna myśl: a może kierunek lekarski? Chyba wtedy zabrakło odwagi. A może była już inna droga przygotowana dla mnie?

W 1989 r. rozpocząłem studia w seminarium. Sutanna, egzaminy, formacja – szło gładko. Na trzecim roku z kilkoma kolegami, za zgodą rektora, zaczęliśmy jeździć do ośrodka szkolno-wychowawczego, gdzie spotykaliśmy się z chorymi, niepełnosprawnymi intelektualnie i fizycznie dziećmi. Bywało, że byliśmy tam 2 razy w tygodniu: katecheza, modlitwa, śpiew, zabawy, przygotowywanie do sakramentów. Było co robić!

A potem święcenia i kilka lat pracy w parafii. I znów kolejne studia, tym razem na KUL-u. A tam 3 lata towarzyszenia „muminkom” we wspólnocie „Wiara i Światło”.

Co dalej? Powrót do diecezji, praca w mediach, 8 lat kierowania szkołą katolicką. I ciągle jakiś niedosyt… Tym bardziej, że od 1989 r. towarzyszyła mi myśl, by założyć hospicjum dla dzieci. Od 1997 r. prowadzę nieprzerwanie grupę wsparcia dla rodziców w żałobie „Dzieci Światła”. Setki rozmów, wiele bólu, samotności i niemocy, gdy nie ma komu pomóc w chorobie, być blisko. Idea hospicjum zatem rodziła się niejako „od końca”… I długo, z różnych powodów, trzeba było czekać na jej realizację. Udało się dopiero w 2018 r. Siedleckie Hospicjum Domowe dla Dzieci jest i działa, pomaga, rozwija pola aktywności, angażuje dużo ludzi. Są pomysły na coś jeszcze większego… Jak Pan Bóg pomoże, będzie pięknie.

Mówi się, że powołanie – w potocznym znaczeniu – jest wezwaniem człowieka do wybrania określonej drogi życia (sposobu, stylu życia). Od strony językowej słowo można rozpisać na dwie cząstki: „po” i „wołanie”. Jest to zatem proces, chronologia zakładająca następstwo zdarzeń: „działanie” musi być poprzedzone „usłyszeniem” głosu Wołającego, następnie rozpoznaniem go i pójściem za nim. Wejście na drogę powołania jest zatem odpowiedzią podjętą w duchu miłości i posłuszeństwa. Innymi słowy: jest to droga. Ktoś napisał: „serce potrzebuje doświadczenia, a rozum wiedzy. Jedno i drugie przychodzi poprzez liczne próby. Ale trzeba zaryzykować i ruszyć z miejsca, by się przekonać”. To prawda.

O czym się przekonać? – zapyta ktoś z Was. Na przykład o tym, że to nie tylko ludzkie dzieło. Że Pan Bóg jest hojniejszy w dawaniu, niż może się nam wydawać. Że czasem jest lepiej, niż można to sobie wyobrazić. Okazało się bowiem, że o moim pierwszym marzeniu Bóg też nie zapomniał: pracuję wśród medyków, służę chorym i jestem księdzem, kapelanem. Dwa w jednym? A czemu nie?

Czy jestem szczęśliwy? Tak. Choć łatwo nie jest. Zastanawiam się czasem, jaki błąd popełnili moi koledzy, którzy odeszli, a dziś piszą książki lub na różnych portalach internetowych plują na swoje kapłaństwo, kolegów. Czy można się aż tak pomylić? Zapewne. A może nie zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi?

Ja co roku, oprócz zwyczajnej posługi chorym, naszym pacjentom w hospicjum, pracy w parafii, pracy dziennikarskiej i naukowej, robię sobie szczególną „przypominajkę”: od lat w Wielki Czwartek, gdy płyną życzenia, przychodzą SMS-y – jadę na cały dzień do chorych. Żeby nie zapomnieć, po co i dla kogo jestem. By być silnym ich siłą, wiarą, pokorą. Odwagą i miłością rodziców dzieci chorych terminalnie, ich walką o każdy oddech, wrażliwością na drobne rzeczy. To mebluje głowę dokumentnie, przestawia priorytety. I pokazuje, że wcale nie trzeba mieć wiele, by być szczęśliwym.

Miłość ma wiele twarzy. Czy istnieje powołanie do samotności? Owszem, jest. Ale, uwaga: nie samotnictwa! Nie do bycia dziwakiem, zakochanym w sobie narcyzem, tworzącym niezwykle udany związek ze swoim ego.

To temat na inny tekst, ale dziesiątki razy spotykałem się z sytuacjami, które mnie, księdza z blisko 30-letnim stażem – zachwycały. I pytałem siebie: kto tu ma „oczy na uwięzi?”. Kto widzi więcej? Kto kogo może nauczyć więcej? Ja czy chorzy, często będący tak blisko Niego?


Zobacz całą zawartość numeru

Autorzy tekstów, pozostali Autorzy, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2024nr06, Z cyklu:, Panorama wiary

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024