Tylko z Tobą, Panie Jezu
Kiedy kompletnie nie widzę wyjścia z sytuacji, a łzy rozpaczy targają mną całą, wtedy oddaję wszystko Bogu słowami: „Jezu, ufam Tobie! Jezu, ja już nic nie mogę zrobić, ale Ty możesz wszystko”.
2024-10-01
Zacznę od tego, że nigdy nie widziałam „normalnie”. Od urodzenia moje lewe oko było niedowidzące, jak tłumaczyli lekarze: anatomicznie oko jest prawidłowo zbudowane, ale stosując terminologię informatyczną obraz z siatkówki „nie ma połączenia z mózgiem”, jakby procesor komputera nie współpracował z monitorem. Zupełnie mi to nie przeszkadzało – prawe oko widziało świetnie i żyłam w przekonaniu, że jedno oko człowiekowi całkowicie wystarczy.
Było tak do czasu. W ósmej klasie szkoły podstawowej, podczas gry w piłkę w trakcie lekcji wychowania fizycznego, kolega chcąc wybić piłkę, którą trzymałam w ręku niechcący po prostu uderzył mnie w oko, oczywiście to zdrowe i dobrze widzące. Zrobił się wielki siniak, natychmiastowa wizyta u specjalisty. Właściwie wszystko wydawało się wracać do normy i być w należytym porządku. Jednak – jak się okazało – do czasu. Trafiłam do upragnionego liceum (byłam dobrą uczennicą i bardzo lubiłam się uczyć), układało się wszystko według założonego planu. Nadeszły wakacje, po pierwszej klasie licealnej wyjechałam na krótkie wakacje do rodziny. Oglądałam program w telewizji z niewielkiej odległości i z przerażeniem zauważyłam, że nie potrafiłam odczytać dużych, wyraźnych napisów końcowych. Wpadłam w panikę, nie myśląc nawet o tym, jak będę dalej żyć, ale raczej, jak po wakacjach wrócę do szkoły. Ponad 25 lat temu osoby niewidzące były w zupełnie innej sytuacji. Mieszkałam w małej miejscowości, gdzie nie znałam nikogo, kto mógłby mną pokierować, doradzić, bo nikt nie borykał się z takimi trudnościami. Ponownie – lekarze, badania. I praktycznie nikt nie potrafił postawić diagnozy. Dlaczego z osoby potrafiącej znaleźć „igłę w stogu siana” nagle widziałam tylko dwa górne rzędy cyfr na tablicy u okulisty? A to naprawdę niewiele, choć dziś z perspektywy czasu uważam, że wtedy widziałam wspaniale! Przestraszona wróciłam po wakacjach do szkoły. Nie mogłam czytać czarnodruku, nie widziałam prawie nic, co napisane było na tablicy, czy wyświetlane było na slajdach. Nie istniały wtedy udźwiękowione komputery, kserokopiarki, które w prosty i szybki sposób powiększają tekst itp. Kolejne 3 lata nauki w szkole średniej to mordercza praca moja i przede wszystkim mojej mamy. Trudno w kilku zdaniach opisać tamten trud. Dziś wydaje mi się, że po raz drugi tego bym nie przetrwała. Nie przyznałam się w szkole, jak źle widzę. Próbowałam sobie radzić, na ile tylko było to możliwe. O mojej sytuacji wiedziało wąskie grono osób. Dlaczego? Z jednej strony bałam się, że skoro nie widzę, wyrzucą mnie ze szkoły, z drugiej kierował mną wstyd i strach. W czasie wakacji i innych wolnych dni przepisywałam z mamą podręczniki dużymi literami, by łatwiej mi było potem na lekcjach je odczytać. Mama czytała mi lektury, książki naukowe. Nie znając języków obcych, uczyła mnie angielskiego, niemieckiego, czy łaciny. Po prostu czytała mi zdania i słowa, obcojęzyczne zwroty, a ja przetwarzałam je w myślach na wersję fonetyczną. Wszystko to brzmi nawet dla mnie niewiarygodnie, ale to naprawdę działało. Tak dobrnęłam do matury, na którą nie chciałam pójść, bo nie wierzyłam, że mogę ją zdać. Owszem, dzięki ogromnemu wysiłkowi, aby dać radę, uczyłam się więcej niż inni, ale matura bez ściągi, bez wsparcia, wydawała się nie do przejścia. Jednak ostatecznie postanowiłam spróbować, uznając, że nic nie tracę, bo w najgorszym wypadku po prostu egzaminu dojrzałości nie zdam.
Opisałam wyżej, jak ciężko pracowałam ja, jak i osoby mi pomagające. Tak też rzeczywiście było, ale wiem, że to wszystko nie byłoby możliwe bez Bożej pomocy. I kiedy przyszła matura, zbieg różnych okoliczności, ciężkiej pracy i modlitwy spowodował, że ją zdałam i to z całkiem niezłym wynikiem. Wtedy pojawił się temat ewentualnych studiów, o których zawsze marzyłam, jednak nie zdecydowałam się podjąć nauki na wyższej uczelni. Spróbowałam sił w studium pomaturalnym, gdzie moja nauka wyglądała podobnie, jak wcześniej w liceum.
Były to dla mnie bardzo ciężkie lata.Moi najbliżsi szli do pracy, do szkoły a ja oglądałam telewizję, dużo spałam, porządkowałam rzeczy w domu i... płakałam. Nie chciałam nawet wyjść na ulicę, bo nie poznawałam ludzi, ich twarzy. Na wsi wszyscy się znają. Często mijając znajome osoby, nie witałam się (nie rozpoznawałam ich). Nie odzywałam się do nich, co było odbierano jako butę z mojej strony, brak wychowania. A ja szłam dalej drogą i znowu płakałam. Chciałam się odezwać, życzyć miłego dnia, ale nie widziałam, kogo mijam.
Zawsze byłam osobą wierzącą, chodziłam do kościoła. To nie zmieniało się nawet wtedy, kiedy przychodziły te szczególnie trudne momenty. Starałam się prosić Boga o pomoc i wskazanie drogi wyjścia z beznadziejnych sytuacji. W tamtym czasie prosiłam o pracę, bo nie wyobrażałam sobie dalszego życia bez pracy, bez wychodzenia z domu po coś, bez dalszego rozwoju. Moi znajomi studiowali, podejmowali pracę zawodową, zakładali rodziny. Ja natomiast, jak wielu sądziło, mogłam beztrosko korzystać z nadmiaru wolnego czasu i w ten sposób cieszyć się życiem! Miałam ponad 20 lat. Dla mnie było to za mało. Dach nad głową i minimalnie zapewniony byt nie wystarczyły. Modliłam się, a do tego – gdyby Bóg nie chciał pomóc – szukałam pomocy po swojemu. Skończyłam kursy masażu, ale nie czułam powołania do tego zajęcia. Pojechałam na Górę św. Anny i znowu prosiłam o pracę. Minęło sporo czasu, wypełnionego żalem, rozpaczą i płynącymi z oczu łzami. Wtedy na horyzoncie pojawiła się możliwość otrzymania dofinansowania na kosztowny sprzęt specjalistyczny w postaci powiększalników elektronicznych, komputera z programem powiększającym itp.
Szukając informacji na ten temat trafiłam do osoby, która nie tylko pomogła mi dobrać odpowiedni sprzęt rehabilitacyjny, ale po wielu rozmowach zaproponowała mi pracę. Okazało się, że był to niewidomy szef firmy oferującej pojawiające się wtedy na rynku produkty ułatwiające funkcjonowanie osobom z dysfunkcją wzroku, a przy tym założyciel fundacji pomagającej osobom niewidomym i niedowidzącym. I właśnie w tejże organizacji rozpoczęłam moją drogę zawodową.
Jako osoba bez doświadczenia, bardzo nieśmiała i wycofana, byłam pełna obaw. Zaznaczyłam, że podejmę wyzwanie i daną mi szansę, ale to może się nie udać. Dzięki Bogu nie zniechęciło to mojego przyszłego pracodawcy i w 2004 r. pierwszy raz poszłam do prawdziwej pracy. Miałam ważny cel, powód do wychodzenia z domu, misję do spełnienia. W ten sposób miałam pomagać innym, ale przecież także i sobie. Od tego momentu nadal było i jest bardzo trudno. Ale w tamtym czasie wydarzyło się mnóstwo niesamowitych historii i sytuacji. Przeżyłam niesamowite emocje, spotkałam wyjątkowych ludzi, odwiedziłam miejsca, do których w innej sytuacji pewnie bym nie dotarła. Zrobiłam rzeczy i pokonałam bariery, o które bym siebie nie podejrzewała. Przełamałam nieśmiałość. Wyprowadziłam się z domu rodzinnego i właściwie całkowicie się usamodzielniłam. Bóg dał mi rodziców, którzy martwili się o mnie, ale pomimo tego, że byli pełni obaw, pozwolili spróbować samodzielnego życia, pełnego zarówno sukcesów, jak i dotkliwych porażek. Od tamtego momentu mija właśnie 20 lat. W tym roku świętuję wspólnie z fundacją jubileusz działalności – mojej, ale i pierwszego pozawarszawskiego oddziału regionalnego naszej organizacji. O tym, że podołałam wyzwaniu, świadczy fakt, iż obecnie w każdym województwie działa biuro regionalne fundacji. Tym samym realna jest bliższa pomoc osobom, które jej oczekują. Chcę także wspomnieć, że tuż po rozpoczęciu pracy zdecydowałam się także na studia, które z pomocą Bożą ukończyłam, zdobywając tytuł magistra pracy socjalnej.
Mogłoby się wydawać, że już teraz wszystko się poukładało i tylko dziękować Bogu i prosić o utrzymanie tego stanu. Niestety, nie jest tak, absolutnie. Obecnie życie, praca, nauka osób niewidomych wygląda dużo lepiej i jakość naszego życia jest o wiele lepsza. Jednak nic nie zastąpi zdrowia i dobrego widzenia. Mimo ułatwień i poprawy sytuacji każdego dnia napotykam na utrudnienia nie do przejścia, spotykam ludzi bardzo pomocnych ale i nie rozumiejących powagi sytuacji, kpiących, a nierzadko celowo dokuczających. Są osoby, które wręcz zazdroszczą pewnych ulg, czy przywilejów przysługujących osobom z niepełnosprawnościami.
Z moich oczu nadal bardzo często płyną gorzkie łzy. Lubię wejść do kościoła, kiedy jest pusty i nie odbywają się nabożeństwa. Mogę wtedy pomodlić się, a właściwie pomilczeć z Bogiem. Mój wzrok nadal słabnie i widzę coraz mniej. Nie pomogły bardzo kosztowne operacje, nie pomogło także eksperymentalne podanie komórek macierzystych. Zdarza się, że oczy zachodzą gęstą mgłą. Póki co to mija, ale zdaję sobie sprawę, że któregoś dnia tak może pozostać. Utrata wzroku to jedno z wielu doświadczeń i krzyż, które Pan Bóg złożył na życie moje i moich najbliższych. Niestety, każde takie doświadczenie wiąże się z niewypowiedzianym cierpieniem. Wielokrotnie wydaje mi się, że więcej nie uniosę i ostatecznie upadnę. Wtedy toczę poważne rozmowy, kłótnie z Bogiem, pełne wyrzutów. Jednak szybko wracam i składam cały swój los w Jego ręce. Kiedy kompletnie nie widzę wyjścia z sytuacji, a łzy rozpaczy targają mną całą, wtedy oddaję wszystko Bogu słowami: „Jezu, ufam Tobie! Jezu, ja już nic nie mogę zrobić, ale Ty możesz wszystko”. Bóg nie spełnia moich życzeń na każde wezwanie i często wydaje mi się, że pomaga wszystkim tylko nie mnie. Po czasie okazuje się, że Boża pomoc jak najbardziej była, ale w formie innej, lepszej aniżeli ta, o którą prosiłam.
Wiem, że moja wiara jest niedoskonała i wymaga ciągłego pogłębiania. Wiem, że bez Boga nie dałabym rady w wielu sytuacjach mojego życia. Wielu rzeczy nie rozumiem i kiedy czytam o konieczności cierpienia i dźwigania swojego krzyża, budzi się we mnie sprzeciw i wręcz agresja, że dłużej i więcej się tak nie da. Śpiewam ulubione pieśni w zaciszu domowym, kiedy nikt nie widzi i zalewam się łzami.
Mam nadzieję, że wytrwam do końca mimo, że nie znam planów Bożych dla mojego dalszego życia. Mam mnóstwo lęków i bólu połączonego z ogromnym żalem. Jestem przy tym pewna, że sama sobie nie poradzę. Moi najbliżsi znajomi też w wielu sytuacjach pozostają bezradni.
Jeżeli mam dać radę: to tylko z Tobą, Panie Jezu.
Zobacz całą zawartość numeru ►