Można inaczej
Od momentu powrotu, czyli od 2007 roku, pracuję za połowę niższą pensję. I mogę powiedzieć, że dopiero teraz jestem szczęśliwa. Zrozumiałam o co naprawdę chodzi w pracy pielęgniarki.
2016-05-12
Kiedy poproszono mnie, abym w formie krótkiego świadectwa opowiedziała o swojej pracy pielęgniarki, wahałam się. Był bowiem w moim życiu zawodowym czas, z którego nie jestem dumna. Na szczęście mam go już za sobą.
Nie na miejscu
Gdybym powiedziała, że wybrałam zawód pielęgniarki z potrzeby serca, nie byłabym szczera. Zrobiłam to głównie dlatego, że roztoczono przede mną wizję bardzo dobrze płatnej pracy w tym zawodzie za granicą. Taki był mój plan: skończyć pielęgniarską szkołę, podszlifować znajomość angielskiego i wyjechać do pracy, najlepiej do Norwegii albo Holandii. Tak faktycznie się stało. W 2005 roku, od razu po skończeniu studium, wyjechałam do Holandii, gdzie dostałam propozycję pracy w Domu Spokojnej Starości na przedmieściach Amsterdamu. Najpierw czekał mnie miesięczny intensywny kurs języka holenderskiego. Dość szybko zaczęłam dogadywać się w tym języku, pomagałam sobie również angielskim. W Domu Spokojnej Starości mieszkało 50-ciu podopiecznych w różnym stanie. Były to głównie osoby zniedołężniałe, niesamodzielne i wymagające ćwiczeń rehabilitacyjnych. W tej prywatnej placówce przeznaczonej dla osób dobrze sytuowanych, podopieczni mieszkali w świetnych warunkach, w pokojach jedno i dwuosobowych. Mogli cieszyć się doskonałą kuchnią, najwyższej klasy sprzętem, miłą atmosferą.
Do moich obowiązków należało pielęgnowanie chorych: podawanie leków, karmienie, pomoc w myciu i ubieraniu się, zmiana pościeli, organizacja zajęć w sali rekreacyjnej, towarzyszenie, rozmowa. Od samego początku czułam się jakoś „nie na miejscu”. Brakowało mi cierpliwości, szybko się denerwowałam i męczyłam. Irytowało mnie, że pacjenci wciąż zadają te same pytania, brzydziłam się zmieniać ich brudną pościel albo czyścić ubrania z resztek jedzenia. Praca ta była jednak bardzo dobrze płatna, więc zaciskałam zęby i tak mijały kolejne tygodnie.
Przełomowa chwila
Któregoś dnia zajmowałam się pacjentem, który poruszał się przy pomocy chodzika. Radził sobie dosyć dobrze, ale potrzebował asekuracji. Chory prawie wcale się nie odzywał więc kontakt z nim był utrudniony. Miał jednak pogodną twarz i nie sprawiał żadnych kłopotów. Kiedy szliśmy długim korytarzem, nogawka jego piżamy zaplątała się nieszczęśliwie w kółko chodzika i chory potknął się, szarpiąc mnie gwałtownie w bok. Mimo, że nic poważnego się nie stało, wściekłam się. Zaczęłam na niego krzyczeć i ubliżać mu. Był całkowicie zaskoczony i zdezorientowany, ale nie dał po sobie poznać, że coś jest nie tak. Nadal delikatnie się uśmiechał i kiedy znów złapał równowagę, ufnie – jak gdyby nigdy nic – wyciągnął rękę w moją stronę, by ponownie wesprzeć się na moim ramieniu. Mimo, że wyrządziłam mu krzywdę, wciąż widział we mnie przyjaciela, jedyne swoje oparcie.
To był dla mnie moment przełomowy. W tamtej jednej chwili zrozumiałam, że dłużej tak nie może być. Wystraszyłam się, że będę zdolna postąpić w ten sposób również z innymi. Po tym incydencie przepłakałam całą noc i wkrótce podjęłam decyzję o powrocie do Polski. Dzisiaj mogę powiedzieć, że to była decyzja najlepsza z możliwych. W Holandii przepracowałam łącznie 15 miesięcy.
Od momentu powrotu, czyli od 2007 roku, pracuję za połowę niższą pensję. I mogę powiedzieć, że dopiero teraz jestem szczęśliwa. Zrozumiałam o co naprawdę chodzi w pracy pielęgniarki. Dotarło do mnie, że pielęgniarka ma być dla chorego przyjacielem, a nie najemnikiem. Przekonałam się, że moje motywacje w wyborze zawodu były czysto materialne i że chorzy tak naprawdę w ogóle mnie nie interesowali. Przyznałam to sama przed sobą i to w jakimś sensie mnie uratowało. Upłynęło trochę czasu zanim wszystko na nowo sobie poukładałam i zrozumiałam, że można inaczej.
Chcę w tym miejscu zaświadczyć, że po powrocie z Holandii, przeżyłam swoje nawrócenie. Owszem, byłam osobą wierzącą, ale mój kontakt z Panem Bogiem był raczej okazjonalny. Kiedy oparłam całe swoje życie, także pracę, o Pana Boga, gdy wróciłam do regularnej modlitwy i do przyjmowania sakramentów wszystko zaczęło się układać – dzień po dniu, tydzień po tygodniu.
Obecnie pracuję w szpitalu, na oddziale ortopedycznym. Praca ta nie należy do łatwych, ale daje mi wiele radości. Dzisiaj traktuję swoją pracę z chorymi jako misję do spełnienia i wierzę, że to Bóg posyła mnie do nich. Być może ten fatalny incydent sprzed lat był potrzebny po to, bym zrozumiała gdzie jest moje miejsce i jakimi wartościami powinnam kierować się, służąc chorym. Chciałabym jak najlepiej wywiązywać się z tego zadania.
Zobacz całą zawartość numeru ►