Droga do Maryi
160 lat temu w Lourdes miały miejsce objawienia Matki Bożej. Każdy kto pielgrzymował do tego miejsca, z pewnością mógłby wiele powiedzieć o swoich przeżyciach, wzruszeniach i doznanych łaskach. Dzisiaj swoją historią dzieli się Katarzyna Widera-Podsiadło – żona Leszka oraz matka czterech synów.
2018-09-07
To Maryja wybiera... i choć nie wiem jak bardzo byśmy się zapierali, to jeśli Maryja chce nas w Lourdes podjąć, pojedziemy. Bo Ona wie najlepiej, co jest nam potrzebne w danym momencie życia. Mnie też wybrała. Tyle miałam szczęścia, bo przecież przy tak trudnym przypadku mogła z matczyną miłością powiedzieć: „Nie, to nie. Rób dziecko, jak chcesz, byleś nie żałowało!”. Prawda? My tak zwykle mówimy, ale na szczęście nasza Mama nie jest zwykła – jest niezwykła i zaprosiła mnie w podróż do niezwykłego miejsca. Lourdes, dziś z perspektywy czasu, jawi mi się jako miejsce, w którym odzyskałam pewność.
Dar odczuwania miłości
Nie kochałam Maryi. To znaczy nie czciłam Maryi jako kogoś ważnego w moim życiu, jako Matki Jezusa. Z Jezusem nie miałam tego problemu: „Rób z moim życiem, co chcesz” – powiedziałam kiedyś i już po kilku tygodniach poznałam przyszłego męża. Potem na świat przyjmowaliśmy kolejnych synów. Pierwszy, drugi, trzeci (słowo, przypadek szybko wymieniłam na bonus), czwarty... Maksymilian urodził się w wigilię święta Matki Bożej Częstochowskiej. O tym, że będzie Maksymilianem, zdecydował mąż. Kiedy zapisuję te słowa, zaczynam rozumieć drogę Maksymiliana.
Maksymilian urodził się i od razu chorował. Zapalenie płuc, szpital, dom, szpital, dom i tak do 8 miesiąca życia trzy razy. Diagnoza neurologiczna: „Będzie zdrowy, albo bardzo chory”. „Ale może być zdrowy?”– upewniam się. I odtąd wierzę tylko w to jedno zdanie: „może być zdrowy” i zaczynam odkrywać drogę do Maryi. Dziś wiem, że jestem naprawdę kochana. Tę pewność dało mi Lourdes. To miejsce, które zmienia serce całkowicie. Nawet jeśli nie doświadczamy tam namacalnego cudu, cudu uzdrowienia fizycznego (przecież tak wielu jedzie tam właśnie o to prosić, bo to świątynia ludzi chorujących), w Lourdes odzyskujemy pewność matczynej miłości.
Dar empatii
Musiałam spędzić wiele godzin w szpitalu, przeżyć wiele chwil, gdy syn był o krok od kolejnego wyroku, wylać mnóstwo łez, patrząc na jego chorą buźkę, by podnieść wzrok nieco wyżej i doświadczyć od Maryi zrozumienia w bólu. Serce matki rozrywa się na kawałki, kiedy dziecko „przelewa się” przez ręce nękane gorączką, kiedy mimo iż ma już rok jeszcze ciągle nie siedzi, gdy ma 3 lata nie wypowiada słowa, gdy ma 5 lat i neurolog mówi: „Jeśli będzie kiedykolwiek mówił, to proszę traktować to w kategoriach cudu”. No ale ja przecież właśnie za tydzień jadę do Lourdes, a Maryja – Ta, którą coraz bardziej kocham pomoże mi; na pewno, przecież obiecała...
Dar odwagi
To było trzy lata temu. Zeszłam z piekarskiego wzgórza i po modlitwie o uzdrowienie syna zapytałam pierwszą napotkaną osobę, co będzie z Maksymilianem. A tą osobą była przekochana pani kardiolog. Pokrótce streściłam jej jego stan: opóźniona mielinizacja, ledwo stoi, pielucha jest, nie mówi. „Do szóstego roku życia wyrówna” – słowa wypowiedziane z taką stanowczością i pewnością, że odbieram je jednoznacznie – to słowa pochodzące od Maryi. To niemożliwe, by było inaczej. Kardiolog to przecież nie neurolog, więc gdyby nie miała pewności, nie powiedziałaby tego tak stanowczo. Nie ma czasu na dłuższą rozmowę, pozostaję z tym zdaniem, którego uchwyciłam się, jak koła ratunkowego. Powiedziałam mężowi i nikomu więcej, no bo zostawiam margines błędu w mojej interpretacji, no i żeby nie wyjść na idiotkę, która plecie na prawo i na lewo, że Maryja w Piekarach powiedziała, że do szóstego roku życia Maks będzie zdrowy. Nie mam odwagi głośno mówić, aż do czasu wyjazdu do Lourdes. Lourdes daje odwagę mówienia i robienia najbardziej nieprawdopodobnych rzeczy. „Tak, tak Maks będzie zdrowy, proszę robić wszystko co pan uważa za stosowne, bo ja wiem co mi powiedziała Maryja” – mówię niedawno spotkanemu fizjoterapeucie. Patrzy na mnie dziwnie, przebąkuje coś, że dobrze, że chociaż mąż stoi twardo na ziemi. Nie szkodzi, niech się uśmiecha, ja też się uśmiecham: przecież Maryja kochała Maksymiliana Kolbego, patrona mojego Maksa.
Dar dostrzegania cudów
Nie czekałam w Lourdes na cud. Nawet modląc się o uzdrowienie, wiedziałam, że tam się to nie stanie, bo skoro do szóstego roku życia, to wtedy, a nie teraz – myślałam. W związku z tym było mi trochę smutno, że tak „na darmo” przejechałam się do Lourdes pociągiem dwie doby. Dobrze, że to tak pięknie położone miejsce pomiędzy górami, nad rzeką, niby w miasteczku, a cisza i spokój wypełnia każdego, kto tam pobędzie, zwłaszcza jak my, nieco dłużej. Chodziliśmy do Groty, do sanktuarium, na wieczorne procesje, a cudu, jak nie było, tak nie ma.
Tamtego dnia też nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego, bo cóż takiego mogło się wydarzyć podczas zwiedzania miejsc związanych z życiem św. Bernadetty? A jednak. Czekamy na wejście do kolejnego obiektu związanego z tą piękną, cichą postacią świętej, gdy nagle ktoś do nas podchodzi. „Słyszę Polaków, czy mogę zaprosić was 50 metrów dalej? Jak zwiedzicie to miejsce, to podejdźcie proszę do Muzeum św. Maksymiliana Kolbego” – głos księdza wyrwał mnie z zamyślenia. Gdyby nie bezchmurne niebo, to śmiało mogłabym powiedzieć, iż zostałam rażona piorunem. „Dlaczego się dziwicie, że tu jest Muzeum św. Maksymiliana Kolbego, wszak jego wyjątkowo ukochała Maryja i dała mu dwie korony: białą i czerwoną, a on wziął obie i oddał swoje życie Maryi” – ksiądz snuje swoją opowieść. Kiedy nad głową mojego Maksymiliana zatrzymują się relikwie jego świętego patrona już wiem, że to cud. Spotkali się obaj u stóp Matki Bożej w Lourdes.
Dar zawierzenia
Gdyby Maksymilian był zdrowy, byłabym dziś katoliczką starającą się dobrze wypełniać przykazania Boże, słuchającą uważnie homilii, być może nawet pamiętającą czytania, dłużej niż do zakończenia Mszy świętej. Ale ponieważ Maksymilian na szczęście (Boże pierwszy raz to mówię i się uśmiecham!) nie jest zdrowy, mogłam wyruszyć w drogę do Maryi i zawierzyć Jej swoje życie. Zaprosiła naszą rodzinę na Jasną Górę jakieś dwa miesiące przed wyjazdem do Lourdes. W pierwszą sobotę miesiąca ofiarowaliśmy się Maryi. Trochę się bałam. Mając czterech niezwykle ruchliwych chłopaków, myślałam sobie, że to zawierzenie niewiele jest warte. Nie mogłam się skupić na wypowiadanych słowach, nie przeżyłam żadnych wielkich uniesień, jakich naprawdę pragnęłam. Zamiast tego była bieganina za Maksiem, upominanie jego znudzonych braci. Koszmar. Naprawdę było mi przykro, że nasza rodzina jakoś nie do końca umie z takich cudownych chwil korzystać. Chyba nawet sądziłam, że to na nic, bo gdyby do mnie ktoś przyszedł o coś prosić, a zachowywałby się tak właśnie, to raczej nie wzbudziłby mojego zachwytu... Ale Maryja widzi inaczej, zna nasze intencje i zaprasza do siebie jeszcze bardziej. Nas zaprosiła do Lourdes.
Dar odkrywania
No to teraz zostało mi tylko czekać – po Lourdes wiele się już zdarzyć nie może, bo wielkość tego miejsca jest taka, że gdzież indziej mogłabym teraz jeszcze prosić o zdrowie dla Maksymiliana... I znów Maryja widząc moje rozterki, uśmiechnęła się i postanowiła pokazać mi, że tam się świat nie kończy, trzeba nadal odkrywać i szukać kolejnych miejsc, ludzi, świętych, aniołów. Bombardować niebo cały czas, z użyciem wszelkich możliwych dział.
Wyjechaliśmy do Włoch, na Gargano. Fajnie, że mąż tak wymyślił. Ponieważ nie byłam jeszcze u ojca Pio, to jak się pokąpiemy w morzu i trochę odpoczniemy, pojedziemy do San Giovanni Rotondo. Tylko że ja tak nie znoszę serpentyn. No ale trudno, jedziemy, przecież to wyjątkowe miejsce. Jadąc do ojca Pio, mijamy drogowskaz San Angelo. Ładnie brzmi – myślę. „Wybierzemy się kiedyś?” – pytam męża, ale w głębi duszy wiem, że to „kiedyś” może nie nastąpić, jeśli temperatury w najbliższych dniach jeszcze bardziej wzrosną, a poza tym zastanawiam się, co tam może być ciekawego w tym San Angelo?
U ojca Pio jesteśmy jakieś 2-3 godziny. Pięknie, cudnie, ale gorąco, dlatego wsiadam do samochodu i ponaglam męża, by jak najszybciej zjechał serpentynami w dół, nad morze. Jedziemy, jedziemy, przez nawigację prowadzi nas Hołowczyc, ciągle mówi, że nowa droga będzie lepsza i kiedy zaczynam rozumieć, że nasz mistrz kierownicy źle nas poprowadził, a widmo kąpieli w morzu coraz bardziej się oddala, robię mężowi karczemną awanturę. Nie ma sensu wracać, droga wije się górami, czuję że mój biedny żołądek tego nie zniesie. Nareszcie na horyzoncie dostrzegam majestatyczną górę z jakimś miasteczkiem na szczycie. U wjazdu do miasta czytam: San Angelo. Po co nas tu zawiodło?
Najpiękniejsze w życiu sanktuarium jakie widziałam. Miejsce najstarszych objawień św. Michała Archanioła. Osadzone na skale, bez przepychu, złota, pięknych ołtarzy. Skromne i majestatyczne zarazem, pierwotne. To niemożliwe, a jednak się dzieje. Czy wysłał nas tu ojciec Pio, który sam chętnie tu przyjeżdżał i wysyłał różne „trudne przypadki”? Teraz rozumiem, dlaczego mnie tu posłał. Dowiaduję się, że sanktuarium prowadzą księża michaelici, którzy są tak kochani, że całej naszej rodzinie pozwalają podejść do samego ołtarza i dotknąć kamienia, na którym ukazywał się Michał Archanioł. Trafiony zatopiony. Chce czy nie chce, znalazł się na liście moich wspomożycieli, których zanudzam opowieściami o Maksymilianie i potrzebie wypełnienia obietnicy, którą sobie wydumałam w Piekarach.
Myślałam, że na Gargano przeżyłam już wszystko, ale gdy w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Padwie u św. Antoniego, który nawiasem mówiąc połączył mnie z moim mężem i pierwszy raz rodzinnie mogliśmy się tam pomodlić, pojęłam, jak cudowna jest Maryja. Za takie nic, które ja Jej z siebie daję, Ona daje mi tyle, że czasem nie jestem w stanie tego unieść. Tam w Lourdes zaczęła obsypywać mnie łaskami, na które absolutnie nie zasłużyłam, okazała mi miłość, której nie mogę pojąć. Ale tak naprawdę, czy ktokolwiek z nas jest w stanie pojąć Maryję? Czy jesteśmy w stanie będąc w Lourdes zrozumieć, jak wybiera sobie ludzi? Wybrała przecież Bernadettę, takie małe ziarenko, takie nic.
Dar łez
Jestem beksą, łatwo się wzruszam i potrafię zapłakać nad cudzym nieszczęściem. Ale musi się coś dziać, musi być powód łez, które mam wylać. Tak bez powodu – to jednak bez sensu.
Mój mąż naciskał ostatnio, byśmy pojechali na Mszę do wspólnoty, z którą kiedyś byliśmy związani. Świetny ksiądz, rewelacyjny kaznodzieja... No dobrze, nie bardzo mi się chce, bo to już wieczór, jesień pomieszana z zimą, marudzące dzieci, ale ok, jak chcesz to jedziemy. Żałuję, że Maksymilian nie może z nami jechać, ale jest już dość późno, będzie marudny. Wiem, że budowany przez ks. Marka kościół jest pod wezwaniem Matki Bożej Częstochowskiej, ale specjalnie się nad tym nie zastanawiam. Kiedy siadam w drugiej ławce niewielkiej kaplicy, a przede mną na wprost, centralnie Matka Boża Częstochowska, to nie mogę się opanować. Zagryzam wargi, żeby nie chlipać, przełykam rozpaczliwie łzy i robię wszystko, co mogę, by się nie rzucić przed tym obrazem na twarz i nie ryczeć na całe gardło.
Przed oczyma staje mi całe kilkanaście ostatnich miesięcy. Teraz czuję, że oddanie w Częstochowie było dla Maryi najpiękniejsze z najpiękniejszych, że dała nam Lourdes, Gargano, San Angelo, Padwę, Komańczę (która była po drodze), a teraz, jak klamrą, zamknęła moją drogę i oto znów stoję przed Jej wizerunkiem, a Ona błogosławi całej mojej rodzinie. „Przeżyłaś dar łez” – powiedziała mi parę dni później bliska koleżanka, ale ja wtedy stałam, przełykałam łzy i zupełnie nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Czułam ciepło, czułam, że jestem w domu i poczułam zmęczenie tą drogą, którą odbyłam, ale jednocześnie niezmierną radość, że oto wróciłam, a Maryja mnie przyjmuje i bym swoją radość zrozumiała do końca, pozwala mi łzami zmoczyć Jej sukienkę.
Dar Lourdes
Tak bardzo nie chciałam jechać do Lourdes, myślałam, że nie mam czasu, bo czworo dzieci nazbyt mnie absorbuje, nie mogę więc sobie pozwolić na taki wyjazd. Kto przez tydzień zajmie się domem? Ale otrzymaliśmy Lourdes w darze: ja, mój mąż i Maksymilian. Dziś wiem, że moim ogromnym marzeniem jest pojechać tam jeszcze raz, gdy syn „wyrówna”, gdy będzie zdrowy. Nawet nie macie pojęcia, jak się boję, pisząc te słowa. Przecież wiem, że tyle osób wokół nas choruje, cierpi fizycznie i psychicznie i nie zostawia sobie złudzeń na uzdrowienie, w takim tego słowa znaczeniu, jak najczęściej je rozumiemy. Dlaczego więc ja czuję, że mam tak właśnie mówić? Kiedy ktoś będzie czytał to świadectwo, Maksymilianowi pozostanie jeszcze 6 miesięcy do szóstego roku życia. Proszę więc, pomódlcie się ze mną o to, by moja wiara nie osłabła, by wiara nas wszystkich i nadzieja chorujących pokładana w Matce Bożej przemieniła nasze cierpienia w dar rozumienia Lourdes.
Zobacz całą zawartość numeru ►