Świętego Alberta rozmowa z Mistrzem
Malując, malarz ulegał przemianie, tak jak ulegało zmianom powstające pod jego dłonią dzieło. Nie musiał go kończyć i nie musiał już więcej malować twarzy Chrystusa, bo dostrzegł ją w twarzy człowieka odrzuconego, sponiewieranego…
2018-09-07
W latach 1945-1950 powstawał dramat Karola Wojtyły poświęcony św. Bratu Albertowi zatytułowany „Brat naszego Boga”. Dwudziestoparoletni mężczyzna, który w tym czasie przyjął święcenia kapłańskie (1946 r.), poszukując odpowiedzi na najistotniejsze dlań pytania, napisał we Wstępie do sztuki: „Będzie to próba przeniknięcia człowieka. Sama postać jest ściśle historyczna. Niemniej pomiędzy samą postacią a próbą jej przeniknięcia, przebiega pasmo dla historii niedostępne. W ogóle bowiem człowiek ma to do siebie, że niepodobna go wyczerpać historycznie. Pierwiastek pozahistoryczny w nim tkwi, owszem, leży u źródeł jego człowieczeństwa. Próba zaś przeniknięcia człowieka łączy się z sięganiem do tych źródeł”. Karol Wojtyła już wówczas rozumiał, że nauka potrzebuje sztuki, a naukowa mądrość – artystycznego piękna. Historyk i każdy człowiek poszukujący prawdy winien więc pamiętać, że fakty jej nie wypełniają, bo tzw. fakty to zdecydowanie nie wszystko, ba… najłatwiej kreując fałszywe wizje świata właśnie nimi – faktami – manipulować.
Zachwyt
Kardynał Józef Ratzinger zanurzając się w piękno Liturgii Godzin odkrył (dając temu wyraz w jednym z rozdziałów książki „W drodze do Jezusa Chrystusa”), że antyfona w nieszporach z poniedziałku czwartego tygodnia Wielkiego Postu do Psalmu 45, a zarazem trzeci jego werset brzmi: „Tyś najpiękniejszy z synów ludzkich, wdzięk rozlał się na twoich wargach”. Tymczasem w poniedziałek Wielkiego Tygodnia do tego samego psalmu przewidziana została inna antyfona, będąca często cytowanym zdaniem z Księgi Izajasza: „Nie miał on wdzięku ani też blasku, aby chciano na niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał” (Iz 53, 2). Poruszony rozległością tak skrajnych i – wydawałoby się odległych – określeń, które Kościół odnosi do osoby Jezusa Chrystusa, kardynał Ratzinger zauważył, że filozofia piękna sięgająca greckich źródeł, została w tym właśnie miejscu zakwestionowana. W świetle wskazanego spojrzenia na Chrystusa trzeba, za św. Augustynem, jak ujął to Ratzinger, raz jeszcze zadać pytanie, czym jest piękno, a w konsekwencji doświadczyć go na nowo. „W pasji Chrystusa estetyka grecka nie ulega zniesieniu, ale zostaje przekroczona, wszak to właśnie w tym zniekształconym obliczu jaśnieje prawdziwie ostateczne piękno: piękno miłości, która jest miłością «aż do końca»(...). Ten, kto zobaczył takie piękno wie, że mimo wszystko ostatecznym wymiarem świata jest prawda, a nie kłamstwo”. I dalej czytamy u Ratzingera: „Kto wierzy w Boga, który właśnie w zniekształconej postaci Ukrzyżowanego objawił siebie jako «miłość do końca» (por. J 13, 1), ten wie, że piękno jest prawdą, a prawda – pięknem; cierpienie Chrystusa poucza go jednak również o tym, że piękno prawdy obejmuje okaleczenie, ból, a nawet mroczną tajemnicę śmierci, i że piękno to można odnaleźć tylko przez przyjęcie bólu, a nie niezależnie od niego”. Słowa kardynała i późniejszego papieża o zranieniu „strzałą piękna” jako źródle poznania, na łamach „Apostolstwa Chorych” cytowałem w czerwcu 2017 roku w artykule „Utrata… horyzont pełni”. Przywołuję je raz jeszcze przekonany, że głoszą fundamentalną prawdę o wartości sztuki i estetyki. Tak jak zranieniu towarzyszy ból, tak pięknu – cierpienie. Jednak „strzała piękna” nie tyle ból zadaje czy rani, ile uskrzydla, wznosi, pozwala człowiekowi przekraczać siebie i czyni go odkrywcą. To doświadczenie zapowiada zachwyt i zwiastuje przebudzenie. Zraniony „strzałą piękna” staje na progu nieznanego i olśniewającego, ale przecież niekoniecznie nowego świata. Zachwyt jest zatem jak głęboki oddech, jak ponowne narodziny, jest prawdziwym początkiem i źródłem poznania. Dodajmy do tych myśli jeszcze jedną, mającą znamię fundamentalnej. Jan Paweł II w Liście do artystów napisał: „W obliczu świętości życia i człowieka, w obliczu cudów wszechświata zachwyt jest jedyną adekwatną postawą”.
„Tyś najpiękniejszy z synów ludzkich”
Myśl kardynała Ratzingera o zranieniu strzałą piękna prowadzi ku Adamowi Chmielowskiemu (1845-1916), Polakowi, artyście, powstańcowi roku 1863, odkrywającemu piękno najpierw w horyzoncie kanonu starogreckiego, potem, piękno nie wszystkim od razu objawiane, pochodzące z głębi i w głębi się rodzące. To piękno w samej istocie, rdzeniu, jądrze… piękno będące obliczem Boga i dlatego właśnie „zbawiające świat”, jak ujął to Fiodor Dostojewski. Prawdziwe piękno przychodzi do człowieka jako cząstka boskości i staje się pięknem tego, „kto wierzy w Boga, który właśnie w zniekształconej postaci Ukrzyżowanego objawił siebie jako «miłość do końca» (...)” i kto „wie, że piękno jest prawdą, a prawda – pięknem; (...) że piękno prawdy obejmuje okaleczenie, ból, a nawet mroczną tajemnicę śmierci, i że piękno to można odnaleźć tylko przez przyjęcie bólu, a nie niezależnie od niego”. W tajemnicy zachwytu jako początku poznania dokonuje się przemiana Adama Chmielowskiego w zakonnika Alberta, brata najuboższych. Tak właśnie niegdyś Bóg przemienił Jakuba w Izraela, Szawła w Pawła, Szymona w Piotra i wielu innych.
W dramacie „Brat naszego Boga” ks. Karol Wojtyła przywołuje sytuację, w której Adam Chmielowski staje przed malowanym przez siebie obrazem Ecce Homo i mówi:
Jesteś jednakże straszliwie niepodobny do Tego, którym jesteś.
Natrudziłeś się w każdym z nich.
Zmęczyłeś śmiertelnie.
Wyniszczyli Cię.
To się nazywa Miłosierdzie.
Przy tym pozostałeś piękny.
Najpiękniejszy z synów ludzkich.
Takie piękno nie powtórzyło się już nigdy później.
O, jakież trudne piękno, jak trudne.
Takie piękno nazywa się Miłosierdzie.
„Tyś najpiękniejszy z synów ludzkich” – mówi Adam, patrząc na obraz Tego, który „nie miał wdzięku ani też blasku, aby chciano na niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał” (Iz 53, 2).
Św. Jan od Krzyża, św. Brat Albert, św. Jan Paweł II
W 1880 roku, w trakcie powstawania obrazu Ecce Homo, ale jeszcze przed przyjęciem imienia Albert, Adam Chmielowski pisał w liście do Heleny Modrzejewskiej: „Sztuka to tylko wyraz i nic innego, dzieła tej tak zwanej sztuki są to zupełne przyrodzone objawy naszej duszy, są to nasze własne dzieła i mówiąc po prostu, dobra jest rzecz, że je robimy, bo to naturalny sposób komunikacji i porozumienia się między nami. Ale jeżeli w tych dziełach kłaniamy się sobie – a oddajemy wszystko na ofiarę, to, choć to się nazywa zwykle kultem dla sztuki, w istocie rzeczy jest tylko egoizmem zamaskowanym; ubóstwiać samego siebie – to przecież najgłupszy i najpodlejszy gatunek bałwochwalstwa”.
Karol Wojtyła poszukując źródeł przemiany Adama Chmielowskiego, stał się świadkiem jego spotkania z Mistrzem, a kluczem do właściwego odczytania rodzącej się między nimi nowej relacji, stają się pisma św. Jana od Krzyża (1542-1591). Doktorat Karola Wojtyły poświęcony nauce o wierze hiszpańskiego świętego powstawał równolegle ze sztuką „Brat naszego Boga”. Dysertacja obroniona została w 1948 roku, a dramat zakończony dwa lata później, choć pisany był od roku 1945. Dodajmy, że Karol Wojtyła pisząc swój dramat, nie widział obrazu Ecce Homo, który zarekwirowany przez sowietów, dopiero po latach przywieziono do Krakowa.
Obydwa tak ważne dla Karola Wojtyły teksty powstawały więc jednocześnie i pozostają świadectwem jego duchowego dojrzewania. Autor sam przemieniony wychodzi z mrocznych przeżyć straszliwej wojny i z artysty staje się kapłanem... Bez trudu odkrywamy zbieżność duchowej postawy obu fascynujących Wojtyłę postaci: Jana i Alberta, a tym samym coraz bardziej zbliżamy się do największych duchowych fascynacji późniejszego papieża, które zresztą odnajdujemy w filozofii jego duszpasterskiej posługi.
Lucjan, jeden z bohaterów dramatu „Brat naszego Boga”, wspomina pierwsze spotkanie Adama z nędzarzami: „Nagle drzwi ustąpiły bez trudu. Wszyscy mimo woli cofnęliśmy się w głąb. Przestrzeń była ogromna, półmroczna, kilka zaledwie kropel światła kapało od jednej i drugiej naftowej lampy wiszącej u stropu, zatrzymując się w połowie wysokości sali. Dno samo leżało w mroku. Pamiętam wtedy Adama. Posunął się z wolna naprzód, jeden, drugi krok... wszedł w tę mroczną przestrzeń. Staliśmy przy drzwiach. Słyszałem na posadzce jego kroki. Nie stąpał po deskach, było to raczej klepisko udeptane i twarde. Powoli i nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Zobaczyliśmy wtedy szereg prycz lub raczej po prostu legowisk ze słomy rzuconej na jakieś deski; na ich brzegu przycupnęli ludzie. Siedzieli, leżeli, kołysali się, z kolanami wysoko pod brodą, złożeni jak kadłub raka; palili papierosy, grali w karty, rozmawiali półgłosem. Gdzieś z kąta ktoś awanturował się o miejsce. (...) W tym wszystkim najgłębsze wrażenie czynił głuchy pogłos stóp Adama. Szedł on między rzędami legowisk, jakby przyciągany nieznaną siłą. Szedł od jednych do drugich. Zdjął swój szeroki kapelusz i niósł go w ręce, mnąc na piersiach. Potem już prawie nie było widać jego postaci, słyszałem tylko ten krok, dudniący w mroku ogrzewalni, jakby spadał z bardzo wysoka. Tak szedł, zapewne przeprowadzany niektórymi oczyma, to z nienawiścią, to znów z ciekawością, jak ktoś zbłąkany, kto po raz pierwszy szuka schronienia w tej norze (...)”. Być może w ten sposób Adam Chmielowski po raz pierwszy spotkał Mistrza. Pierwsze zatem było dostrzeżenie nędzy, dotknięcie leżącego w mroku dna. Owocem tego stało się wyraźne widzenie. Obraz wewnętrzny samego siebie. Malarz Adam Chmielowski doświadczając owej wewnętrznej przemiany, której konsekwencją staną się ostatecznie narodziny Brata Alberta, pyta sam siebie, ale pyta także Boga:
Utraca Cię mój wzrok – a równocześnie widzę Cię coraz przenikliwiej.
Jak to może być?
„Ty jesteś pięknem”
Grekokatolicki metropolita Lwowa abp Andrzej Szeptycki (1865-1944), na prośbę którego Brat Albert kończył obraz Ecce Homo, który ostatecznie z woli autora (ok. 1904 r.) wszedł w jego posiadanie, zwrócił się do urodzonego w Dąbrówce Małej (obecnie to dzielnica Katowic) ks. prof. Konstantego Michalskiego (1879-1947), w latach 1931-1932 rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego słowami: „Niech ksiądz patrzy! Niech ksiądz patrzy! To przecież nowy genialny sposób przedstawiania Serca Pana Jezusa. Picasso czasem zniekształcał jakieś szczegóły w budowie anatomicznej człowieka, kiedy chciał wydobyć na wierzch niedostępny dla innych szczegół duszy. Brat Albert zdeformował trochę ramię Chrystusa, lecz co z tego wynikło? Czerwona chlamida opada z ramion tak, że zarysowuje na ubiczowanej piersi Chrystusa olbrzymie serce. Cały Chrystus zamienia się w serce”. Od tamtej pory ks. Michalski już zawsze w wizerunku Ecce Homo Brata Alberta widział ubiczowane serce.
Ksiądz Konstanty Michalski pisał: „Brat Albert w nędzarzu dostrzegł piękno Bożego obrazu. Pozostanie nadal przez całe życie artystą, by służyć pięknu w sponiewieranym człowieczeństwie. Ma rację pisząc, że nikt z humanistów nie zajrzał głębiej. W ten sposób wracamy do przemyśleń Józefa Ratzingera, który cytując Kabasilasa stwierdza: „Przyczyną miłości jest poznanie – poznanie rodzi miłość”.
„Daj się kształtować miłości” – czytamy jeszcze w dramacie Karola Wojtyły. I tak oto podczas prac nad najważniejszym i tak naprawdę ostatnim ze swoich obrazów, jedynie z konieczności dokończonego, Adam Chmielowski zadawał sobie pytanie kluczowe – o sens życia. Zwierzał się: „Obszedłem się z tym obrazem jak ostatni partacz, lecz tak mnie molestował ksiądz metropolita, żeby mieć spokój, dokończyłem go po rzemieślniczemu”. Malując, malarz ulegał przemianie, tak jak ulegało zmianom powstające pod jego dłonią dzieło. Zadając Bogu kluczowe pytania, artysta, a wkrótce już mnich, odnajdował odpowiedź w kolejnych odsłonach pokrywającego się farbą obrazu. Nie musiał go kończyć i nie musiał już więcej malować twarzy Chrystusa, bo dostrzegł ją w twarzy człowieka odrzuconego, sponiewieranego… każdego człowieka. Widział, że piękno namalowane na płótnie, desce czy ścianie jest tylko pięknem zewnętrznym, bo to prawdziwe i nieśmiertelne rodzi się w Najświętszym Sercu Chrystusa i zamieszkuje w sercu każdego człowieka.
Zobacz całą zawartość numeru ►