Prawdziwy obraz Boga
Szkoła modlitwy. Pozornie wszystko wydaje się oczywiste. Bóg jest miłością i w taki sposób pragnie objawiać się każdemu z nas. Kościół nieustannie przekonuje nas, że Jego ojcowska miłość udziela się nam w całej pełni w Jezusie, i że dzięki działaniu Ducha Świętego możemy jej doświadczać nieustannie – także dziś. Wystarczy więc przyjąć tę prawdę w wierze i zacząć nią żyć. A jednak właśnie z tym życiem mamy nierzadko poważne kłopoty. Okazuje się bowiem, że to, co w teorii wydaje się poukładane, niekoniecznie działa w praktyce, i że obraz Boga, który nosimy w sercu, nie zawsze przypomina oblicze kochającego ojca.
2021-04-06
Bardzo chętnie słuchamy konferencji, homilii czy kazań o Bożej miłości. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że tak bardzo przyzwyczailiśmy się do takiego mówienia o Bogu, że już nie robi ono na nas wrażenia. W końcu to najbardziej podstawowe przesłanie chrześcijaństwa – że Bóg nas kocha, że stworzył nas z miłości i pragnie dla nas wiecznego szczęścia; dlatego nas zbawił, wyzwalając z grzechu i dając nam życie wieczne. Wydaje się więc, że już bardzo nasiąknęliśmy tym przesłaniem – na tyle, że powinno ono na stałe rozgościć się w naszej codzienności. Co więcej, zazwyczaj sami jesteśmy przekonani, że tak właśnie jest – do momentu, gdy nie pojawi się jakiś życiowy kryzys. Często dotyczy on spraw zdrowotnych, czasami zawodowych lub rozmaitych trudności rodzinnych. Okazuje się wówczas, że nasze przekonanie o Bożej miłości zaczyna się chwiać, a często nawet wprost rozpada w gruzy. Budzi się wówczas w sercu lęk i poczucie nieufności względem Boga. Pojawiają się myśli, że jest odległy, niedostępny, obojętny na nasze cierpienie, a czasami nawet – że gniewa się na nas lub za coś karze. Próbujemy więc przebłagać Go i obłaskawić albo wprost obrażamy się na Niego i zrywamy z Nim stosunki. Wzniosłe przesłanie o Bożej miłości gdzieś pryska, a zamiast niego pozostaje w sercu ból, żal, gniew, a czasami nawet latami tłumione i pielęgnowane pretensje do Boga. Z racjonalnego punktu widzenia to bez sensu. Bóg przecież, jeśli jest Tym, kim jest, nie może być przyczyną naszej krzywdy, ani też w żaden sposób wykorzystywać jej po to, aby znęcać się nad nami. Taka postawa byłaby zupełnie sprzeczna z naturą Boga. Niby to wiemy i rozumiemy, ale nasze emocje czują coś innego i to właśnie one biorą czasami górę nad rozsądkiem. Dlaczego tak się dzieje?
Pociągnąłem ich ludzkimi więzami
W starotestamentowej księdze proroka Ozeasza znajduje się pewien znamienny fragment, który może rzucić nam wiele światła na kwestię prawdziwego obrazu Boga. To werset z szóstego rozdziału księgi, w którym Bóg mówi o swej miłości do Izraela, skarżąc się jednocześnie, że Jego wybrany naród porzuca Go, aby oddawać cześć obcym bożkom. Skarga Boga brzmi przejmująco: „A przecież Ja uczyłem chodzić Efraima, na swe ramiona ich brałem; oni zaś nie rozumieli, że troszczyłem się o nich […]. Byłem dla nich jak ten, co podnosi do swego policzka niemowlę – schyliłem się i nakarmiłem go” (Oz 11, 3. 4b). W jaki sposób Bóg mówi o Sobie w tym fragmencie? Jak nam się objawia? Z jednej strony, jako Ten, który uczy chodzić, a zatem daje siłę, bezpieczeństwo, oparcie. Gdy uczymy się chodzić, potrzebujemy uchwycić się mocnej ręki, która nas pewnie trzyma, wspiera, zabezpiecza przed upadkiem i prowadzi. Wsparci taką ręką, zaczynamy stawiać pierwsze kroki – na początku jeszcze nieporadnie, ale z czasem coraz pewniej, wiedząc, że czuwa nad nami pomocna dłoń, która w każdej chwili gotowa jest zareagować, wesprzeć nas, czy chwycić, gdy tracimy równowagę. Ta wspierająca dłoń to nic innego, jak męski rys ojcowskiej miłości Boga. Gdy ustami proroka mówi On o Sobie, że uczył chodzić Efraima, ujawnia właśnie to silne, wspierające i bezpieczne oblicze swej miłości. Bóg pragnie, aby taki jej obraz pozostał w naszym sercu. To jednak nie wszystko. Nie mniej wymowne są bowiem słowa o podnoszeniu do policzka i karmieniu. Kryje się za nimi poruszający obraz Boga, który z czułością schyla się nad człowiekiem po to, aby go utulić i dać mu nasycenie. Jakże bardzo potrzebujemy takiej miłości. Silna, bezpieczna dłoń jest bardzo ważna, ale tylko wtedy będziemy gotowi jej zaufać, gdy oprócz wsparcia da nam również doświadczenie czułości. To jakby kobiecy, matczyny rys miłości Boga. W pewnym sensie owa miłość ma jakby dwie ręce – męską, bezpieczną i silną dłoń ojca oraz delikatną, czułą, wrażliwą dłoń matki. Nie bez powodu Bóg pragnie, aby właśnie taki jej obraz zrodził się w naszym sercu. Do przywołanego wcześniej fragmentu z księgi proroka Ozeasza trzeba bowiem dodać jeszcze jeden wers: „Pociągnąłem ich ludzkimi więzami, a były to więzy miłości” (Oz 11, 4a). Co to w praktyce oznacza? Że Bóg pragnie, aby Jego ojcowska i zarazem macierzyńska miłość objawiała się nam i pociągała nas przez ludzkie więzy – zwłaszcza te najbardziej podstawowe, z których utkane są nasze relacje rodzinne. Mówiąc inaczej, pragnieniem Boga jest, aby najwcześniejsze doświadczenie Jego miłości, które powstaje w naszym sercu, miało ojcowski i macierzyński rys – męską siłę i kobiecą delikatność; aby obraz Boga ukształtował się w naszych sercach właśnie pod wpływem kochającej opieki rodziców. Dlatego tak ważny jest bezpieczny, stabilny dom rodzinny, w którym przekazywane są nie tylko dobre wartości, ale także klimat bezpieczeństwa. To pierwsze, fundamentalne doświadczenie miłości ojca i matki daje podstawę do tego, aby nasz późniejszy obraz Boga był spójny i kompletny; aby był prawdziwy – taki, jaki pragnie ukształtować w naszym sercu Bóg. A co jeśli nasz obraz Boga taki nie jest?
Trudne relacje
Między planem Boga a sposobem, w jaki zrealizuje się on w życiu konkretnego człowieka, istnieje często zasadnicza różnica. Dlaczego? W sposób oczywisty sprawę komplikuje ludzki grzech. Widać to wyraźnie na przykładzie kształtowania się w nas obrazu Boga. Problemem są właśnie ludzkie relacje, a dokładniej fakt, że miłość ojca i matki, która miała nas kształtować, niejednokrotnie również przyniosła nam rozmaite rany. Nie chodzi o to, aby teraz surowo oskarżać naszych rodziców i obwiniać ich o zadane nam krzywdy. Najczęściej kochali nas tak, jak potrafili – bez złych intencji, wkładając w wychowanie cały swój wysiłek. Nie zmienia to jednak faktu, że wiele dziecięcych potrzeb emocjonalnych mogło nie zostać przez nich zaspokojonych, a często również nasza pamięć przechowuje wspomnienia rozmaitych przykrych sytuacji, które zaważyły na naszym dalszym życiu. Uświadomienie sobie tego nie ma na celu rozbudzania w sercu pretensji do najbliższych, ale raczej refleksję nad tym, w jaki sposób negatywne doświadczenia z przeszłości zniekształciły nasz obraz Boga, przez co ich skutki bywają widoczne w życiu duchowym do dzisiaj. Nie jest to wcale błaha sprawa.
Wystarczy tylko wspomnieć, że kluczowa w rozwoju wiary jest umiejętność zaufania Bogu. To właśnie ona sprawia, że potrafimy przetrwać rozmaite życiowe trudności i stawić czoła problemom – w nadziei, że Bóg nas nie opuści, że troszczy się o nas i wspiera swą dyskretną obecnością. Wielu jednak nie zdaje sobie sprawy z faktu, że podstawy naszej ufności wykuwają się właśnie w oparciu o postawę rodziców. Jeśli małe dziecko, sygnalizując na różne sposoby potrzebę ukojenia, bliskości, przytulenia, czy inną jeszcze – nawet najbardziej prozaiczną – doświadczało ze strony rodziców adekwatnej odpowiedzi, kształtowało się w jego sercu przekonanie, że najbliżsi są właśnie tacy: troskliwi, uważni, bezpieczni, stale obecni i odpowiadający na wysyłane w ich stronę komunikaty. Małe dziecko wzrastało więc w klimacie bezpieczeństwa i takie doświadczenie przeniosło również na Boga. W konsekwencji, gdy w dorosłym życiu będzie rozwijać swą osobistą relację z Bogiem, stanie się ona stabilniejsza, trwalsza i nasycona tym przekonaniem, że Jego miłość jest blisko i nie opuszcza nas – nawet w chwilach rozmaitych życiowych trudności. Łatwiej nam będzie wówczas Bogu zaufać, a niepowodzenia i kryzysy nie spowodują tak łatwo emocjonalnego rozpadu i załamania w wierze.
Zdarza się jednak i tak, że podstawowe emocjonalne potrzeby dziecka nie były zaspokajane – że doświadczało często surowości, oschłości, emocjonalnej niedostępności czy braku uwagi ze strony rodziców. Wówczas w jego sercu mogło zrodzić się i utrwalić przekonanie, że Bóg jest groźny i karzący, że na Jego miłość trzeba zasłużyć, a rozmaite łaski – wydzierać mu jedna po drugiej, licząc, że spojrzy na nas łaskawym okiem i da się uprosić. Budowanie głębszej relacji z Bogiem, gdy nosimy w sercu właśnie taki Jego obraz, jest bardzo trudne. W konsekwencji niejednokrotnie boimy się zbliżyć do Niego, a nasze życie duchowe pozostaje płytkie i powierzchowne albo sprowadzone do wymiaru zewnętrznych rytuałów, które sprawiają, że zachowujemy religijną i obyczajową poprawność, ale nie potrafimy się otworzyć na doświadczenie Bożej miłości.
Bóg może wszystko naprawić
Co zatem robić, gdy odkryjemy, że nasza relacja z Bogiem nosi ślady głębokiej nieufności, a wspomnienia z dzieciństwa dotknięte są bólem trudnych doświadczeń? Przede wszystkim musimy pamiętać, że Boża miłość, gdy uczciwie pragniemy przyjąć ją w modlitwie, ma moc zabliźnić nawet najgłębsze rany. Nawet jeśli mój obraz Boga jest na wiele sposobów negatywnie obciążony, uświadomienie sobie tego faktu i szczere zawierzenie go Bożemu miłosierdziu, ma ogromną leczącą moc. Zaczyna się wówczas proces oswajania serca i oczyszczania obrazu Boga w nas. Nie jesteśmy w stanie do końca zrobić tego sami, ale powinniśmy wykonać podstawowy krok. Uświadamiając sobie nasze trudności, możemy zaprosić w nie Bożą miłość, prosząc, aby Pan sam zechciał ukoić te wszystkie obolałe miejsca w nas. Cierpliwe stawanie w modlitwie przed Bogiem i prośba, aby On wziął w swoje dłonie nasz lęk, brak zaufania, duchową chwiejność i tendencje do chowania się przed Nim, przypomina wystawianie skały swego serca na cierpliwie drążące ją krople Bożej miłości. Z czasem skała pęknie, a w miejscu, które kiedyś ukryte było pod twardą skorupą, obudzi się nowe życie. Ponadto wiele z naszych obronnych mechanizmów, którymi przez lata mniej lub bardziej świadomie zasłanialiśmy się przed Bogiem, może ustąpić w chwili, gdy uświadomimy sobie, że Jego groźny, zdeformowany obraz, który w sobie nosimy, nie jest prawdziwy; że to efekt naszych zranień, a nie prawdziwe oblicze Boga. Ważne, żeby ta praca, którą musimy wykonać, nie była jakimś jałowym psychologizowaniem, ale uczciwym stawaniem do modlitwy z okruchami naszego życia. Właśnie te okruchy możemy ofiarować Bogu, a On z pewnością nie upuści ich na ziemię i nie podepcze. Gdy treścią naszej modlitwy staną się nie tylko liczne intencje i wciąż w kółko powtarzane prośby, ale nasze życie oddawane krok po kroku, we wszystkich najtrudniejszych obszarach, zobaczymy jak wiele pokoju wniesie w nasze serce taka modlitwa. Odkryjemy wówczas, że Bóg naprawdę troszczy się o nasze życie i że Jego odpowiedź dotyka tych obszarów, w których po ludzku nic już nie może się wydarzyć. W gruncie rzeczy chodzi bowiem o to, żeby nasza modlitwa i sposób przeżywania wiary napełniły się pokojem; żebyśmy to życie, które zostało nam podarowane, przeżywali z większą świadomością i wolnością, ciesząc się, że w tej wędrówce do Nieba nie jesteśmy sami, a Ten, który na nas czeka po drugiej stronie życia, już tutaj wspiera i podtrzymuje z czułością każdy nasz krok. Ostatecznie bowiem tego właśnie możemy być pewni: Bóg spogląda na nas z ogromną radością i nieustannie zachwyca się nami; pragnie również, aby taki właśnie obraz Jego miłości na trwałe ukształtował się w głębi naszych serc.
Zobacz całą zawartość numeru ►