Na poligonie walki z koronawirusem
Świadectwo lekarza i pacjenta.
2021-10-26
Pod koniec marca wracałam w piątkowe popołudnie z pracy, snując plany na wolny weekend, gdy spokój przerwał telefon. Uprzejmy lecz poważny głos poinformował, że jutro rano mam stawić się do Szpitala w Raciborzu, gdzie będę pracować przez najbliższe trzy miesiące. Po krótkiej pertraktacji udało się przesunąć termin na poniedziałek. Jeszcze tego samego dnia w asyście wojskowego wręczono mi dokument oddelegowania.
Co będzie dalej?
Stojąc przed wielkim szpitalem, złożonym z kilku wielopiętrowych budynków połączonych siecią długich korytarzy, pomyślałam: „cokolwiek będzie, będzie dobrze”. W końcu – choć po ludzku i tak trochę to przerażało – człowiek nigdy nie jest sam. Jest przecież Bóg, który we wszystkim ma jakiś plan. Dobrze w takich trudnych chwilach po prostu Mu zaufać i zdać się na Niego.
Mieszkałam w szpitalu. Jedyna droga do mojego pokoju wiodła przez blok operacyjny. Ciężkie, metalowe drzwi z dużym napisem „Centralny blok operacyjny. Zakaz wstępu” na początku trochę odstraszały. Na czas epidemii szpital został bardzo przebudowany. Powstawały nowe ściany, korytarze i pomieszczenia. Dotychczasowe traciły swoją pierwotną funkcję. W dawnym pokoju zabiegowym była śluza, sekretariat zamienił się w dyżurkę, a dyżurka lekarska w salę chorych. W różnych miejscach murarze i elektrycy pośpiesznie kończyli swoją pracę. Bezpośrednią komunikację między chorymi a personelem w strefie czystej zapewniały specjalne małe okna, wmurowane w ścianę oddzielającą oddział. Miały one podwójne drzwiczki, pomiędzy którymi była przestrzeń tworząca półkę. Można tam było włożyć coś, co chciało się przekazać choremu, a następnie zamknąć okno po swojej stronie. Wtedy on mógł otworzyć je po swojej i daną rzecz odebrać. Był to też sposób przekazywania paczek dla chorych od rodzin – takie małe radości.
Trzeba było bardzo uważać na strefy – czystą i skażoną. Oddzielały je duże, żółto-czarne taśmy z ostrzeżeniami, ale i tak ktoś nieprzyzwyczajony mógł się pomylić, zwłaszcza wybierając niewłaściwe piętro w windzie. W strefie czystej byliśmy ubrani w jednorazowe stroje chirurgiczne. Strefa skażona to również taka, w której jeszcze nie było sal chorych, ale już poruszał się personel w skażonym kombinezonie, przewożone były odpady medyczne z oddziałów, przejeżdżała ,,kapsuła” z nowym pacjentem. Wielokrotnie w ciągu każdego dnia ktoś z nich przechodził przez strefę czystą, bo akurat krzyżowały się obie drogi. Wtedy rozlegały się ostrzegawcze komunikaty z głośników umieszczonych we wszystkich korytarzach i pokojach i nie wolno było wychodzić z pomieszczeń. Każdy uwijał się w pośpiechu i najczęściej w milczeniu, wiedział, co ma robić. Wszystko to chwilami przypominało bardziej jakąś stację kosmiczną niż szpital. Pracowaliśmy po 24 godziny i tylko po 1 lub 2 lekarzy na danym oddziale, gdyż brakowało personelu. Następnie był dzień przerwy i znowu 24 godziny pracy. Oddziały były cały czas pełne, na każdym po kilkudziesięciu zakażonych pacjentów. Wchodząc tam, miało się wrażenie, że powietrze jest aż gęste od wirusa.
Wielu chorych było w ciężkim stanie. Mimo wysiłków, nie zawsze udawało się im pomóc. Na tę chorobę nie ma na razie lekarstwa, a na początku nie mieliśmy nic, co by pomagało, nawet osocza. Często czuliśmy się bezradni, widząc, jak stan chorego pogarsza się mimo naszych starań. Nie było dnia, aby ktoś nie umarł, ktoś, z kim jeszcze chwilę wcześniej rozmawialiśmy, walczyliśmy o niego, angażując swoje siły i wiedzę. Do tego nie da się przyzwyczaić, dla lekarza to zawsze jest bolesne. Zdarzało się, że do chorych w najcięższym stanie wzywaliśmy pilnie kapelana, a od rodzin dowiadywaliśmy się, że byli od wielu lat niepogodzeni z Bogiem. I wówczas będąc przy udzielanym przez kapelana sakramencie chorych, uświadamiałam sobie, że on robi coś o wiele ważniejszego niż ja jako lekarz – ponieważ ja ratuję tylko życie doczesne, a on wieczne…
Samotność i odwiedziny Jezusa
Nasz kapelan wkrótce po utworzeniu szpitala jednoimiennego zadzwonił do wszystkich dyżurek lekarskich i wyraził gotowość pełnienia posługi wśród zakażonych chorych. To świadczyło o odwadze i poświęceniu. Był gotowy narazić własne zdrowie i życie, aby pozostać wiernym swojemu powołaniu. Pamiętam, jak przed jego pierwszym wejściem na oddział ćwiczyliśmy wspólnie ubieranie i zdejmowanie całego kombinezonu. Jest to trudne, zwłaszcza zdejmowanie, ponieważ przebiega etapami i trzeba wiedzieć jakim ruchem, w jakiej kolejności i w którym z trzech pomieszczeń śluzy daną rzecz zdejmować, aby się nie zakazić. Towarzyszyłam mu tamtego dnia. Gdy zapowiadałam na kolejnych salach jego przyjście, widziałam na twarzach pacjentów wzruszenie, czasem niedowierzanie, że mimo izolacji i odcięcia od bliskich, przychodzi do nich taki Ktoś. Z wyjątkiem jednej osoby, cały oddział wówczas przyjął sakrament chorych, niektórzy spowiadali się. Atmosfera na oddziale zupełnie się zmieniła.
Kapelan był częścią naszego personelu, na równi z nami. Był do dyspozycji o każdej porze, zawsze bez cienia zniechęcenia czy pośpiechu i w tym był dla mnie wzorem. Osobiście także wiele mu zawdzięczam, ponieważ i ja otrzymałam z jego rąk sakramenty. Zapewne dla niego był to zwyczajny dzień, a dla mnie – pozbawionej sakramentów na dwa miesiące z powodu epidemii – wyjątkowy. Pamiętajmy w swojej modlitwie o kapłanach, zwłaszcza tych, których spotkaliśmy. Wspierajmy ich także dobrym słowem, aby wiedzieli, że na swojej drodze nie są sami. Ich posługa jest piękna, ale też bardzo trudna i często niedoceniana. Przyzwyczajamy się łatwo do ich obecności. Epidemia i ograniczenia z nią związane uświadomiły nam, jak bardzo ich potrzebujemy. Powiedzmy im o tym.
Łzy bezradności i łzy wzruszenia
Gdy zaczynałam pracę w marcu, o chorobie prawie nic nie było wiadomo. Wszyscy baliśmy się: chorzy, ich rodziny i my – personel. Ale tam, gdzie jest ciężko, tam zawiązują się szczególne więzi. Tak było i z nami. Podawaliśmy chorym i rodzinom swój służbowy całodobowy numer telefonu i często służył on też do tego, aby porozmawiać, dodawać sobie wzajemnie otuchy. My też tego potrzebowaliśmy, bo często czuliśmy się bezradni. To była nierówna walka, zwłaszcza na początku, gdy nie było osocza ani leków, które działały.
Pamiętam pewną starszą panią, która nie miała rodziny. Na początku radziła sobie dobrze z chorobą, ale któregoś wieczoru jej stan gwałtownie zaczął się pogarszać. Walczyliśmy o nią. Kiedy skończył się czas działania filtrów w mojej maseczce i należało opuścić oddział, założyłam na nią następną, bo nie było czasu na wychodzenie ze strefy. Gdy ostatni raz odzyskała przytomność, zamiast martwić się o siebie, ujęła mocno moje ręce i dziękowała za moje staranie, za to, że poświęciłam jej czas i żegnała się ze mną. Nie pomogły silne leki ani respirator, tętno było coraz słabsze. Usiadłam przy niej i zaczęłam modlić się koronką do Bożego Miłosierdzia. Popłakałam się wtedy jak dziecko.
Były też chwile radosne. Zawsze, gdy ktoś wyzdrowiał i otrzymał drugi wynik ujemny wymazu, rozpoczynały się procedury jego wyjścia ze strefy zakażonej do czystej. Przypominało to od rana przygotowania jak do małego święta. Jeszcze ostatnie krótkie instrukcje, jak ma przejść dekontaminację czyli odkażanie, kiedy i gdzie ma przebrać się w czyste, jednorazowe ubrania i w końcu nachodziła ta wyczekiwana chwila. Wszyscy z personelu robili wtedy szpaler przed drzwiami – zupełnie spontanicznie, nie umawiając się wcale – i z szerokimi uśmiechami na twarzach witali go, gdy pojawił się po czystej stronie. Czasem były łzy, wzruszenie. Chorzy – już nie chorzy – przyglądali się nam teraz z ciekawością mówiąc, że dotychczas rozpoznawali nas w kombinezonach tylko po oczach i głosie.
Bardzo pomagał mi wieczorny różaniec. Także na dyżurach, gdy tylko czas na to pozwalał, włączałam w telefonie stronę internetową mojej parafii, z której był transmitowany. I nawet gdy ze zmęczenia nie miałam już sił go wypowiadać, opierałam głowę o biurko, zamykałam oczy i wsłuchiwałam się w niego. W półmroku dyżurki rozlegała się cicha modlitwa. Miałam świadomość, że teraz oto wiele osób modli się także za mnie i moich chorych. To dodawało mi sił. Pozwalało potem wstać i wrócić na oddział z większą odwagą.
Po dyżurze był dzień wolny. Aby kogoś spoza szpitala nie zakazić, nie kontaktowałam się z nikim, unikałam chodzenia po mieście, robienia zakupów. Po odespaniu zostawało samotne popołudnie i wieczór – z dala od znajomych, rodziny, normalnego życia. Myślałam wtedy o wielu samotnych osobach, które zmagają się z codziennością. Niezauważane, ciche, zamknięte w swoich domach, dzielnie niosące swój krzyż bez narzekania... Po zniesieniu zakazu uczestnictwa we Mszy świętej, świadomie, z bólem serca z niej zrezygnowałam, aby nie narażać nikogo na zakażenie. Może brak sakramentów to doświadczenie dane od Boga również po to, aby jeszcze bardziej docenić ich wartość, mocno zatęsknić. Zapragnąć spotkania z Bogiem. Ponieważ nie miałam Boga w Eucharystii, szukałam Go więcej w codzienności i traktowałam jak bliską Osobę, która mi towarzyszy we wszystkim, co robię.
Po drugiej stronie frontu
Choroba COVID-19 nie ominęła również mnie. To był już ostatni miesiąc mojej pracy. Miałam akurat dyżur, gdy wśród nowych wyników wymazów pojawił się także i mój – dodatni. Kazano mi natychmiast odejść od biurka. Pamiętam, że nawet nie dokończyłam zdania w dokumentacji. Pozwolono mi jeszcze zabrać osobiste rzeczy i zapytano, czy wybieram izolatorium czy pobyt na oddziale. Wybrałam swój oddział, żeby nadal być przy chorych. Nadal wypełniałam proste czynności: podłączałam kroplówki, mierzyłam ciśnienie, roznosiłam posiłki, doglądałam chorych. Potem pojawiły się u mnie objawy i zostałam przeniesiona do oddziału dla zakażonego personelu. Doświadczyłam na sobie, jak bardzo choremu jest ciężko. Jeszcze kilka dni temu z pełnym zapałem pracowałam od rana do rana, czułam się potrzebna, a teraz – szpitalne łóżko, pusta sala, nieporadność, proste codzienne czynności, które przestały być proste. Nieraz z utęsknieniem patrzyłam w małe okienko, przez które było widać czystą część szpitala i moich kolegów lekarzy. Trzy tygodnie, w których czas się zatrzymał. Nie jest się jednak samotnym, nawet gdy tak się wydaje. Jezus w swoim życiu wiele razy podkreślał, że przyszedł do tych, którzy się źle mają. Nigdy nie zostawia człowieka i tak naprawdę jest obecny w szpitalach, przechodząc korytarzem i zaglądając do sal. Zna też wszelki rodzaj cierpienia, samotność, odrzucenie, bezsilność, ból fizyczny a nawet zwątpienie. Z Bogiem można przejść nawet przez najciemniejsze chwile.
Pandemia – jest czy nie?
Takie miejsca jak szpitale jednoimienne są najlepszym dowodem na to, że epidemia istnieje naprawdę i jest dużym zagrożeniem. Być może wiele osób nie dowierza w nią dlatego, że nie spotkało osób poważnie chorych. Ale ich nie ma wśród nas, ponieważ od razu trafiają do wyżej wspomnianych ośrodków, które niestety cały czas są przepełnione. Nadal nie ma leku na tę chorobę. Wszystko, czym dysponujemy w szpitalach, pomaga jedynie złagodzić objawy i walczyć z powikłaniami. Czasami nieskutecznie. Byłam świadkiem wielu dramatów – pojedynczych osób, a także całych zakażonych rodzin. Do tego dochodziła rozłąka z najbliższymi i niepewność jutra. Nieraz jako personel czuliśmy się bezsilni, nie mogąc skutecznie pomóc. Dlatego tak ważne jest przestrzeganie zaleceń epidemiologicznych, dystans pomiędzy osobami, zakrywanie ust, ale także nosa – a o tym ostatnim wiele osób nie pamięta. Mam też świadomość, jak cenna jest modlitwa chorych i osób starszych, które ofiarują ją i swoje cierpienie za wszystkich dotkniętych epidemią i za personel medyczny. Wierzę, że ta ich modlitwa wielokrotnie pomagała mi się nie załamać oraz dodawała sił. Jestem za nią bardzo wdzięczna.
Zobacz całą zawartość numeru ►