Służba chorym – radość i zaszczyt
Chorzy uczą mnie, że życie jest pięknym darem i że niezależnie od sytuacji trzeba o ten dar dbać, pielęgnować go.
2021-10-26
Posługa chorym jest rdzeniem kamiliańskiego życia. Nasz zakonodawca św. Kamil de Lellis (+1614) mówił wprost do współbraci, że „jeśli na świecie nie byłoby biednych i chorych, to należałoby ich niejako wydobyć spod ziemi, aby móc im okazywać miłosierdzie”.
Większość mojego kapłaństwa do tej pory związana była z duszpasterstwem parafialnym, które – powiedziałbym – przeplatała „złota nić” zakonnego charyzmatu. Już jako kleryk, a później jako kapłan jeździłem na wczaso-rekolekcje dla chorych organizowane przez Caritas diecezji krakowskiej. Zaraz po święceniach byłem katechetą, ale też kapelanem naszego kamiliańskiego szpitala w Tarnowskich Górach. Kolejne lata pracy w parafii w Białej k. Prudnika też związane były z posługą kapelana w tamtejszym, niewielkim, ale wzorcowo prowadzonym miejskim szpitalu. Po powrocie do Tarnowskich Gór w 2007 roku, przez kolejnych kilka lat byłem duszpasterzem Stowarzyszenia „Serdeczni”, skupiającego rodziny z niepełnosprawnymi dziećmi. Również ta posługa była dla mnie wielkim bogactwem i pięknym doświadczeniem. Jako kamilianie również w ramach parafialnego rytmu pracy staramy się o propagowanie szeroko rozumianego duszpasterstwa chorych i służby zdrowia. Szerzymy kult Matki Bożej Uzdrowienia Chorych i św. Kamila. Towarzyszy nam ciągła modlitwa w intencji tych środowisk. Podejmujemy w tej dziedzinie wiele zróżnicowanych inicjatyw. I tak na przykład będąc proboszczem tarnogórskiej parafii, wraz z parafialną Caritas powołałem do istnienia tzw. Kamiliańską Akademię Zdrowia. Były to comiesięczne spotkania ludzi z lekarzami i specjalistami różnych dziedzin medycyny. Spotkania odbywały się w formie swobodnego wykładu przy kawie, po czym zainteresowani zadawali pytania. Spotkania cieszyły się sporym zainteresowaniem.
Od roku moja posługa biegnie dwoma torami. Jest to kapelania w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu (to tu dokonuje się przeszczepów serca i innych narządów) oraz kapelania w zabrzańskim Hospicjum Domowym im. św. Matki Teresy z Kalkuty. Jestem ponadto kapelanem Stowarzyszenia Transplantacji Serca im. Profesora Zbigniewa Religi i członkiem Szpitalnego Zespołu Etyki w SCCS.
Każde z tych miejsc ma swoją specyfikę i swój konkretny zakres zadań, ale zawsze jest to posługa człowiekowi na różne sposoby cierpiącemu, spotkanie z człowiekiem, który staje w obliczu niepewności, swoistej próby wiary, charakteru. W SCCS moja posługa do pewnego stopnia w niczym nie różni się od standardowej opieki duszpasterskiej nad chorym w szpitalu: Msza święta i nabożeństwa w szpitalnej kaplicy, posługa sakramentalna wśród pacjentów (spowiedź, sakrament chorych), rozmowy. Jednak w tak specjalistycznej placówce są też specyficzne elementy. Nierzadko zdarza mi się udzielać chrztu maleńkim dzieciom, które z wadami serca trafiły do szpitala. Ze wzruszeniem obserwuję z jak czułą miłością ojcowie i matki potrafią się opiekować swoimi dziećmi. Matka potrafi zamieszkać na rok, albo i dłużej w szpitalu wraz ze swoim dzieckiem czekającym na przeszczep serca. Reszta rodziny – pracujący ciężko ojciec, rodzeństwo, dziadkowie, przyjeżdżają na weekendy, żeby w szpitalu, na ile to możliwe, tworzyć rodzinę. Tu spędzają Boże Narodzenie, świętują rodzinne uroczystości. Tak było chociażby w przypadku Zosi, która od dwóch miesięcy jest już w domu po udanym przeszczepie.
Przeszczepy to operacje poważne i rozległe, dlatego też najczęściej moja wizyta na oddziale wymaga ubierania specjalnych fartuchów, rękawiczek i maseczki. Bardzo wielu moich pacjentów to ludzie w śpiączce, czy to samoistnej, czy farmakologicznej. Wierzę, że odbierają oni bodźce z otoczenia, dlatego też nigdy nie traktuję ich jak „przypadki bez świadomości”. Modląc się nad nimi, udzielając sakramentu chorych, zawsze zwracam się do nich jak do osób świadomych, mających ze mną normalny kontakt.
Posługa w hospicjum domowym to również modlitwa, sakramenty, obecność przy chorym, dłuższe rozmowy. Należy jednak pamiętać, że jest to również w swej istocie bardzo dyskretna i delikatna przestrzeń przygotowania człowieka do godnej śmierci. Miejmy świadomość, że jest to sytuacja inna niż w szpitalu. Tutaj to my wchodzimy w życie osobiste chorego człowieka i jego rodziny. Ta sytuacja za każdym razem jest inna, tak jak inna jest każda rodzina. Zwłaszcza w hospicjum domowym uwidacznia się prawda o tym, że choroba, cierpienie, umieranie nie są historią jednego człowieka. Przecież to doświadczenie angażuje, zwłaszcza emocjonalnie szereg innych osób, szczególnie tych najbliższych. Trzeba wiele delikatności i taktu, aby z pomocą czy to medyczną, czy duszpasterską wejść w rzeczywistość jakiejś rodzinnej wspólnoty. Ja umawiam się z chorym osobiście lub przez rodzinę. Zawsze jest wspólna modlitwa (sakramenty), czasami przyjacielskie spotkanie przy kawie, również z członkami rodziny. Uważam, że bardzo ważne w tej posłudze jest podnoszenie chorych i rodziny na duchu. Zawsze życzę im ufności w Bogu, chrześcijańskiego męstwa i pogody ducha.
W obliczu epidemii posługa w szpitalu, również ze względu na jego specyfikę, jest nadal mocno ograniczona. Od marca nie ma niestety regularnego obchodu chorych z Komunią świętą. Chorzy bardzo rzadko są wypuszczani z oddziałów, przez co nie mają możliwości, aby przyjść do kaplicy na Eucharystię. W szpitalu nie ma odwiedzin. Jestem w szpitalu każdego dnia do dyspozycji chorych i ich rodzin oraz personelu. Najczęściej jednak sam modlę się za chorych i pracowników szpitala, sam odprawiam Mszę świętą, chodzę do chorych na oddziały na wezwania. Wizyty hospicyjne wróciły do normy, ale też z zachowaniem wszystkich środków ostrożności sanitarnej.
Dla kamilianina nie ma większej radości i większego zaszczytu, niż posługiwać wśród chorych. Jak mówił św. Kamil: „błogosławiony będzie ten, komu została dana owa wspaniała okazja, jaką jest możliwość służenia Bogu przy łóżkach chorych ludzi”. Za każdym razem, kiedy wracam ze szpitala czy z hospicjum ,czuję się szczęśliwym człowiekiem. Powie ktoś: czy można być szczęśliwym patrząc na cierpienie, chorobę i umieranie? Tak, można! Dzieje się tak między innymi dlatego, że w swojej posłudze spotykam niezwykłe osoby, które uczą mnie wiary. Jedną z takich osób był kilkunastoletni Szymon, którego poznałem zaraz po rozpoczęciu pracy w szpitalu. Szymon leżał na oddziale dziecięcym, a stan jego zdrowia pogarszał się z dnia na dzień. Dokąd mógł, przyjmował Pana Jezusa. Później jednak przyszedł kryzys i Szymon odszedł. Pojechałem na jego pogrzeb i dopiero tam, z kazania miejscowego proboszcza, a jeszcze bardziej ze wspomnień, które przeczytała nad trumną jego ciocia, dowiedziałem się jak piękną duszę i dojrzałe człowieczeństwo ukształtowała w nim choroba. Jak wielki był jego wpływ na rodzinę i przyjaciół. Ile dobra zrodziło się wokół niego w tym doświadczeniu cierpienia.
Chorzy uczą mnie, że życie jest pięknym darem i że niezależnie od sytuacji trzeba o ten dar dbać, pielęgnować go. Może to dziwne, ale obcując z umieraniem, oswoiłem się ze śmiercią. I nie chodzi wcale o to, że mi ona spowszedniała. Nic takiego! Raczej nabrałem wobec niej odwagi. Czasami w rozmowach ze współbraćmi mówię pół żartem, pół serio, że mnie to właściwie jest obojętne, czy Pan Bóg mi każe żyć 50, czy 300 lat. Na wszystko się zgadzam, byle tylko pozwolił mi odejść w stanie łaski i wziął do Nieba.
Na koniec, za pośrednictwem „Apostolstwa Chorych”, chciałbym wyrazić mój głęboki szacunek wobec całej służby zdrowia i podziękować za ich ofiarną i pełną poświęcenia pracę. Wszystkim czytającym te słowa pozostawiam dar modlitwy i kapłańskiego błogosławieństwa.
Zobacz całą zawartość numeru ►