Wszyscy wciąż drepczemy w starych łachach formułek i powinności. Potrafimy dobrze wymierzyć i przyszyć wygodną łatę Ewangelii do naszego życia. Smakujemy wino, ale nie zmieniamy serca. Wypełniamy praktyki, ale nie kochamy.
Kiedy pojawia się Jezus ze Swoją interwencją, wówczas mija i ustępuje wszystko, co niszczy człowieka. Tylko od Niego płynie moc ocalenia.
Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się”.
Święty Jan Chrzciciel zapłacił własną głową, ale choć utracił swoje doczesne życie, zyskał coś nieporównanie cenniejszego: życie wieczne. Wbrew pozorom, to nie on „stracił głowę”.
Każdy sam musi zatroszczyć się, by jego lampy były zaopatrzone. Każdy sam musi zdobyć się na wysiłek oczekiwania Oblubieńca. Każdy sam musi zadbać o to, by został kiedyś zaliczony do grona „mądrych”.
Bóg, kiedy daje – daje obficie. Daje rozrzutnie, daje hojnie, daje w nadmiarze. Taka właśnie jest miłość. Nie oblicza, nie kalkuluje, nie odmierza. Po prostu się udziela.
Czy to naprawdę jest możliwe? Czy świadomość, że jestem Bogu znana, że w Jego oczach jestem „kimś”, może odmienić i mnie: moje serce i całe moje życie?
«Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga».
Któż nie miałby prawa zachłysnąć się takimi informacjami?! Ale nie Ona, nie Maryja. Ona po prostu rzekła Bożemu Posłańcowi: „Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według twego słowa”.
Uczniowie Jezusa, patrząc na Niego z bliska mogli dostrzec, że żyje On w intymnej relacji z Ojcem, zanurzony w Jego miłości i że ich także zaprasza do uczestnictwa w tejże miłości.