Pan Jezus nie pyta na sądzie o naszą przynależność religijną, a tym bardziej narodową, nie pyta o znajomość teologii i moralności, nawet nie pyta o praktyki religijne, ale pyta o nasze postępowanie względem bliźnich.
Zostawił on dosłownie wszystko, aby pozyskać ewangeliczny skarb i ewangeliczną perłę – Jezusa Chrystusa. Do dzisiejszego dnia jego życie i nauczanie promieniuje na wielu ludzi, których pociąga – podobnie jak kiedyś Loyolę – radykalizm ewangeliczny.
To pokorne cierpienie wielu chorych może odmienić zasmucone serce Boga. Może to ofiarowane przez kogoś cierpienie sprawi, że jakieś zachwaszczone serce ostatnim wysiłkiem woli zegnie się i przeprosi Boga, że wcześniej nie próbowało być zbożem.
Jezus nie opuszcza także nas, gdy jesteśmy przygnieceni rozmaitymi trudnościami. Przychodzi do naszych domów, gdy jesteśmy złożeni chorobą, siada obok szpitalnych łóżek, bierze za rękę. Jezus jest stale obecny, choć nigdy swojej obecności nie narzuca.
Kiedy sprawujemy Eucharystię, potrzebny jest każdy, jak ten chłopiec z chlebami i rybami, który użyczył ze swego – choć to było mało, ale wystarczyło na wielki cud Jezusa.
Mogę ciągle skupiać się na tym, co ma być inaczej, bo przecież wiem najlepiej, jakie być powinno! Ale mogę w pokorze przyjąć, że zawsze będzie coś, co będzie bolało, zaskakiwało, coś o czym chciałabym od razu zapomnieć w świecie, w innych i w sobie.
Warto pytać siebie: ja jak wzrastam? Trzydziestokrotnie, sześćdziesięciokrotnie, a może stokrotnie?
Panie Boże, spraw bym mogła zrozumieć Twoje słowa, bym umiała służyć każdego dnia, okazywać miłość i nieść pomoc ludziom bezinteresownie.
Wiara przyczynia się do przemiany mojego serca, aby stawało się glebą żyzną, aby było otwarte, słuchające, przyjmowało Słowo z radością i przynosiło owoce.
Fragment dzisiejszej Ewangelii przypomina nam o trwałym związku, jaki łączy nas z Chrystusem. Bez Niego skazani jesteśmy na uschnięcie, jak latorośl, którą nagle odcięto od winnego krzewu.