Tak to już jest, że lubimy się zabezpieczać na przyszłość „po swojemu”. Staramy się wszystko przewidzieć, zaplanować i zorganizować…
Kiedy słucham i wypełniam Słowo, to wkraczam w krąg najbliższych Jezusa. Tutaj – u stóp Słowa – jestem Jego przyjacielem, bratem, siostrą i matką.
Chrześcijanin powołany jest do tego, by iść śladem Jezusa. Z jednej strony oznacza to, że ma swoim sercem i życiem upodabniać się do Niego. Ma także ogłaszać prawdę o Bożym królestwie.
Ludzie mają zupełnie inne wyobrażenie pokuty i radości i dlatego odrzucają zaproszenie płynące ze strony Jana i Jezusa. Nie można im w żaden sposób dogodzić.
Na uwagę zasługuje fakt, że Jezus ulitował się nad matką umarłego syna, nad wdową. Można powiedzieć, że w tym przypadku cud wskrzeszenia jest darem nie tyle dla umarłego, ale dla samotnej matki: to ku niej kieruje się cała miłość Jezusa.
Nie znam przecież czyjegoś serca, ale chętnie osądzam i oceniam. Nie znam przecież okoliczności, czyichś doświadczeń i zranień, ale z ochotą potępiam. To błędne koło oskarżeń i pretensji przerywa dziś Jezus.
Jezus podkreśla, że istnieją dwie drogi – droga życia i droga śmierci. Nie ma trzeciej, neutralnej opcji. Kto nie kroczy w stronę życia, idzie w stronę śmierci; kto nie podąża za światłem, żyje w mroku.
Na terrorystów mówili: „bracia z gór”, na wojsko: „bracia z dolin”. Wszyscy byli dla nich braćmi i siostrami. Za wszystkich oddali życie. Jak Jezus.
Ze społecznego i kulturowego punktu widzenia byli to bardzo różni ludzie. Byli przedstawicielami różnych zawodów, mieli odmienne temperamenty, inne oczekiwania. Łączyło ich to, że wybrał ich Jezus.
Kto chciałby iść za Jezusem bez wysiłku, bez wymagań, bez cierpienia – będzie tylko przeszkadzał. Jezus nie jest Mesjaszem „z lukru”, który ma cieszyć oko i zaspokajać potrzeby. On jest Cierpiącym Sługą Jahwe, Synem Bożym posłusznym Ojcu.