Potrzebny byłby jej znak, że Bóg istnieje, że jest dalsze piękniejsze życie u Jego boku, że warto Go pokochać i tęsknić za spotkaniem. Tylko jaki to musiałby być znak?
Pragnę, aby Bóg dotykał mego serca, mego wnętrza, uzdrawiał duchowo, wciąż na nowo stwarzał serce czyste i odnawiał moc Ducha. Taki cud uzdrowienia dokonuje się w czasie każdej spowiedzi świętej.
A ja? Ile mam chlebów? Czy nie zostawiam sobie czegoś „na potem”, żeby nie cierpieć głodu? Jeśli nie oddam Panu wszystkiego, nie zobaczę szczęśliwego, sytego tłumu trwającego przy Jezusie, nie zobaczę obfitych łask, tych koszy pełnych ułomków a i sama się nie nasycę...
Jezus nie odrzuca, nie ośmiesza, ale akceptuje i przyjmuje człowieka z całą jego biedą, ze wszystkimi ułomnościami.
Jezus miał swój - tylko sobie znany - cel, wystawiając pokorę tej nieszczęsnej matkę na taką próbę. Może chodziło i o to, abyśmy my, chrześcijanie - przez wieki czytający lub słuchający o tym wydarzeniu - zadawali sobie pytania o naszą wiarę, naszą determinację, naszą pokorę i zaufanie do Boga i Jego planów wobec nas?
Nieraz człowiek chory, niepełnosprawny, starszy wiekiem zewnętrznie może nie mieć ładnej fizjonomii, serce jego zaś jest piękne, oczyszczone cierpieniem, „doświadczone jak złoto w tyglu”.
W słowach Jezusa z dzisiejszej Ewangelii również zdaje się pobrzmiewać przekonanie, że serce jest jednak ważniejsze od warg. Owszem, faryzeusze robią wiele, ale jest to działanie dla samego działania. Nie ma w nim dobra i współczucia – nie ma tego, co najważniejsze.
Jezus uzdrawia także dzisiaj. Przychodzi ze swoją mocą do chorych, cierpiących, potrzebujących. Przychodzi w ciszę hospicyjnych sal, w pustkę mieszkań, w samotność szpitalnych łóżek. Przychodzi bez rozgłosu, bez towarzyszenia tłumów. Delikatnie dotyka serca i uzdrawia tak, jak sam chce.
Czy mam serce gotowe do mówienia Panu Jezusowi o sprawach i trudach innych?
Dzisiaj Chrystus zaprasza nas do modlitwy w ciszy. Wskazuje apostołom, aby udali się na pustynne miejsce i tam odpoczęli od zgiełku świata.